Kirk Webster
Tekst pochodzi ze strony: http://www.kirkwebster.com/index.php/a-beekeeping-diary-introduction
Przetłumaczony i opublikowany za zgodą autora. Data publikacji oryginału: 2007
Wstęp
W północnych stanach rośnie zainteresowanie bardziej samowystarczalnym, zdrowym i elastycznym stylem stacjonarnego pszczelarstwa. Niestabilne ceny miodu, roztocza, pszczoły zafrykanizowane oraz błędne wysiłki, aby dopasować pszczelarstwo do przemysłowego i biznesowego modelu zbiegły się, by pozostawić naszą społeczność na podobieństwo tlących się ruin, z liczbą rodzin pszczelich w Stanach Zjednoczonych na niebezpiecznie niskim poziomie. Coś „nowego” i innego musi wyrosnąć na tych szczątkach, jeżeli wspólnota ma się odbudować i odzyskać dobre perspektywy na przyszłość. Zbiorowość pszczelarska, na nowo ukształtowana, może mieć decydujące znaczenie, aby w ogóle jakakolwiek przyszłość zaistniała – wszyscy wiemy, jak ważne są pszczoły dla całego systemu produkcji żywności.
W ciągu ostatnich dwóch lat opisałem na łamach tego czasopisma własne przemyślenia na temat tego, co stanowi o zdrowiu i elastyczności w pszczelarstwie praktykowanym w regionach północnych oraz jak staram się prowadzić w tym kierunku niewielką pasiekę. W praktyce opisuję, jak produkować miód, odkłady i wychowywać matki pszczele w taki sposób, aby wszystko współdziałało bezproblemowo, na terenie z bardzo krótkim okresem wegetacji. Sukces na tych frontach czyni pasiekę produktywną i stabilną, zdolną wytrzymać kataklizmy wielu rodzajów – biologiczne, ekonomiczne i społeczne. Ta stabilność w ostatnich 15 latach pozwoliła jej przezwyciężyć wstrząsy wywołane zarówno przez świdraczka pszczelego jak i roztocza varroa, i dalej podążyć mniej lub bardziej systematycznie naprzód w kierunku lepszego oraz produktywniejszego pszczelarstwa. Połączenie wychowu matek, programu hodowlanego i selekcyjnego z działalnością nastawioną na produkcję miodu, może w sposób znaczący zwiększyć radość i pasję, jakie pszczelarz czerpie ze swojej pracy.
Problem polega na tym, jak te różne zadania do siebie dopasować, aby nie kolidowały ze sobą. Jako mój wkład w rok 2007, zdecydowałem się naszkicować coś w rodzaju kalendarza pszczelarskiego, opisującego przebieg sezonowych prac oraz mojego sposobu na ich organizację, do którego doszedłem po latach prób i błędów. W dość chaotyczny sposób poszerzyłem też kilka punktów, które uważam za szczególnie ważne, lub które sprawiły mi kiedyś sporo trudności. Wszystkie te notatki przeznaczone są do publikacji, dzięki czemu opiszą działania na miesiąc lub dwa wcześniej od rzeczywistego okresu w sezonie pszczelarskim. Dzięki temu, jeśli zechcecie, będziecie mogli skopiować mój system i użyć dokładnie moich terminów prac. Nie obawiajcie się – nie istnieją żadne prawa autorskie ani patenty, które moglibyście naruszyć! Moim prawdziwym celem jest dać wam punkt wyjścia, zachęcić do eksperymentów i opracowania systemu który dopasujecie naprawdę dobrze do waszej okolicy oraz osobistych uwarunkowań. Szczególnie chcę pomóc młodym pszczelarzom budującym od zera swoje pasieki. To wydaje się najlepszym okresem dla wdrożenia prawdziwie zdrowych i stabilnych zasad zarządzania pasieką, a także wykorzystania w pełni uzyskanej produktywności.
Terminy prac wypracowane przeze mnie powinny sprawdzać się dość dobrze w obszarach wypasu bydła w pasie północnym, gdzie główny pożytek zapewnia koniczyna, lucerna i lipa. Aby w pełni wykorzystać wszystkie pory roku w rejonach występowania nawłoci i chabrów łąkowych, potrzebne będą drobne poprawki. Dalej na południu będziecie musieli troche poeksperymentować, aby znaleźć najlepszy okres wychowu matek i wykonywania odkładów. Ten trud powinien się jednak opłacić, gdyż mając łagodne zimy osiągniecie wysoką przeżywalność zimowanych nukleusów i odpowiednią produktywność w przeliczeniu na ul.
Cykl „Notatnik pasieczny” chciałbym zadedykować przede wszystkim pracowitym pszczelarzom, którzy realizowali własne koncepcje, pracowali ciężko w swoich pasiekach nad rozwiązaniem aktualnych problemów i dzielili się rezultatami swoich obserwacji z pszczelarską społecznością. Specjalne podziękowania należą się dla: Billa Mraza, Erika Osterlunda, Hansa-Otto Johnsena oraz Eda i Dee Lusby. Bez ich pomocy i wsparcia raczej nie przetrwałbym tak długo jako pszczelarz. Powinniśmy wszyscy naśladować ich niezależność, determinację i szczodrość, jeśli pszczelarstwo ma przetrwać jako wspaniałe hobby i sposób na życie dla przyszłych pokoleń.
Grudzień, Styczeń i Luty
W północnej Nowej Anglii zima przychodzi na dobre w grudniu, łamiąc wszelkie sprzeciwy i argumentacje. W ostatnich dniach listopada prawie zawsze kończę ostatnią pilną robotę poza domem: topienie wosku z odsklepin. Jak wiele innych prac w pasiece, tę również wykonuję w cokolwiek prymitywny, obawiam się, staromodny i tani sposób. Stawiam dwustulitrową (55 galonów) beczkę na taborecie gazowym – dokładnie tak, jak zrobilibyście na zjeździe rodzinnym do uwarzenia w kotle zupy z małży. Doprowadzam w niej do wrzenia wodę wlaną na wysokość kilkunastu centrumetrów od dna i po trochu dodaję suche odsklepiny, dopóki beczka nie jest prawie pełna płynnego wosku. Oczywiście trzeba tam stać przez cały czas, gdy płonie ogień. Jeżeli mikstura wykipi, zorientujecie się, że gorący, płynny wosk płonie podobnie do pochodni gazowej nad saudyjskim szybem naftowym.
W momencie, gdy roztopią się ostatnie drobiny wosku, gaszę ogień i zbieram szumowiny z powierzchni. Następnie czerpię wosk wiadrem i przelewam przez sito do kubła, przetartego ciepłą wodą z mydłem. Pełne kubły nakrywam i pozostawiam na noc. Gdy nie mogę zaczerpnąć więcej wosku, pozostałe zboiny, wosk i woda zostają przemieszane i ponownie rozgrzane do wrzenia. Następnie całą mieszaninę przelewam przez worek konopny przymocowany do górnej krawędzi pustej beczki. Większość pozostałego wosku krzepnie na powierzchni wody. Aby otrzymać wosk ze starych, ciemnych plastrów, potrzebne jest ciepło i ciśnienie, ale dla suchych odsklepin moja metoda sprawdza się całkiem nieźle. Z każdej beczki suchych odsklepin uzyskuję 30-35 kilogramów (60-70 funtów) pięknego wosku oraz około 10 litrów (2 galony) zboin. Można je odesłać, wraz ze starymi plastrami, do zakładu utylizacyjnego, gdzie para i ciśnienie pozwoli odzyskać ostatnie resztki wosku.
I tak oto nadchodzi grudzień, a wraz z nim najlepszy czas na odpoczynek dla pszczelarza. Zadania z przeszłego sezonu zostały wypełnione, a następny wydaje się wciąż odległy. Miodobranie się skończyło, a miód prawdopodobnie poszedł już do klientów. Ule z pszczołami zostały okryte zimowymi owijkami – dla nich nie można już nic zrobić przed końcem marca lub początkiem kwietnia. Jest to czas na relaks, odwiedziny u przyjaciół, sąsiadów i wdzięczność za to, że w dzisiejszych czasach możemy wykonywać taki zawód jak pszczelarstwo. Szczególną radość w grudniu sprawia mi czytanie i pisanie. Mogę też rozpocząć zimowe prace w warsztacie, albo, jeżeli nie jest zbyt śnieżnie i świeci słońce, przycinać gałęzie drzew na pasieczyskach. Tak czy owak, o tej porze roku czas przestać się spieszyć, usiąść przy kominku, całkowicie zmienić tempo i cieszyć się zimowymi feriami.
W styczniu zaczyna się stopniowy rozruch przed nadchodzącym sezonem. Przez większość dni pracuję z rana przy biurku, a po południu w warsztacie. Nieliczne słoneczne dni oszczędzam na narty, lub znajduję wymówkę, by odwiedzić kilka pasieczysk – postukać w ule i spekulować, czy zdołam rozpoznać rodziny, które przeżyją zimowlę, po dźwięku, jaki wyda kłąb w odpowiedzi. Moje pszczoły zawsze dawały się słyszeć zimą. Od czasu wprowadzenia pszczół primorskich, przy minus sześciu stopniach Celsjusza (20 stopniach Fahrenheita) wiele rodzin pozostaje zupełnie cichych. Muszę postukać w ule, aby się upewnić, że są tam jeszcze jakieś pszczoły.
Zima to czas na doprowadzenie uli i sprzętu pasiecznego do gotowości na następny sezon. W rejonach, w których występuje krótki okres wegetacji, warto zrobić wszystko co możliwe, w okresie chłodu, aby w sezonie roboczym, wiosną i latem, móc zajmować się już wyłącznie pszczołami. Jeżeli intensywnie rozwijasz pasiekę i hodujesz przy tym matki, lub sprzedajesz dużą liczbę odkładów, produkcja i przygotowanie nowych uli staje się bardzo poważnym zagadnieniem i może powodować konieczność utrzymywania zatrudnienia wszystkich pełnoetatowych pracowników przez całą zimę. Na zdjęciu widać dwa elementy, które buduję i używam od wielu lat: podkarmiaczki ramkowe i dennice do uli odkładowych. Podkarmiaczka zajmuje miejsce 2 ramek i rozdziela standardowy korpus na dwa całkowicie oddzielne przedziały, z miejscem do podkarmiania każdej rodziny oddzielnie. Dennice wykonuję podobnie do zwykłych o drewnianym dnie, z tym że skracam je ucinając „lotnisko”, robię dwa wylotki z przeciwnych stron i dopasowuję do używania z dwurodzinnym ulem odkładowym w standardowym korpusie podzielonym moją podkarmiaczką, opartą o biegnącą środkiem dennicy listwę dzielącą wysokości około 1 cm (3/8 cala).
Jeżeli planujecie wychować więcej niż 300 matek w sezonie, myślę, że warto przygotować uliki weselne na specjalnie sporządzonych ramkach. Czy produkujecie matki wyłącznie na swoje potrzeby, czy na sprzedaż, wyłapywanie i wkładanie ich do klateczek stanowi zawsze wąskie gardło. Należy uczynić wszystko, co możliwe, aby ten proces ułatwić. Im mniejszy jest ulik weselny, tym szybciej można odnaleźć królową. Ale zbyt małemu mogą grozić głód lub porzucenie przez pszczoły, a zapobieganie temu wymaga więcej uwagi. Optymalnym rozmiarem łączącym szybkie odszukanie matki z bezproblemową obsługą wydaje się dwurodzinny ulik weselny, w którym każda ma do dyspozycji 4 ramki o długości połowy ramki Langstrotha i wysokości około 17 cm (6 i 5/8 cala), plus małą podkarmiaczkę. Na mojej szerokości geograficznej wymagałoby to jednak przenoszenia rodzin do większego ula, aby miały możliwość rozbudować się do zimy. Posiadanie możliwie wielu nowych matek zimujących w osobnych nukleusach w otoczeniu ich własnych robotnic uważam za ogromną korzyść. Moim kompromisowym rozwiązaniem jest zatem używanie standardowego korpusu Langstrotha podzielonego na cztery przedziały. Jak można zobaczyć na zdjęciach, każdy korpus podzielony jest na stałe na pół cienką, drewnianą przegrodą, a te dwie części podzielone są znowu na pół przy pomocy ruchomych podkarmiaczek ramkowych, w ten sam sposób, jak to robię z ulami odkładowymi na standardowej ramce. Przesuwając podkarmiaczkę do ścianki korpusu mogę połączyć w razie potrzeby sąsiednie mini-nukleusy. Zatem każdy korpus może przechować dwie, trzy, lub cztery rodzinki weselne. Dennica zapewnia cztery wylotki, po jednym z każdej strony korpusu. W ulikach dwurodzinnych na pełną ramkę odsetek unasiennień jest prawie zawsze wyższy niż w czterorodzinnych. Ale zawsze uważałem moje czteromiejscowe ule za udany kompromis posiadający wiele zalet. Późną jesienią te korpusy ustawiam na zimę tak samo jak ule odkładowe na standardowej ramce – każdy na górze rodziny produkcyjnej, albo cztery poczwórne uliki opakowane wspólną owijką razem na jednej palecie.
Jakąkolwiek poważną ilość wolnego czasu, którą mogłem zimą poświęcić na lenistwo i psoty, straciłem kilka lat temu, gdy zacząłem wyrabiać własną węzę. Jak wiele spośród tych kłopotów, które w ostatnim dziesięcioleciu doświadczyli pszczelarze, spowodowanych było nagromadzeniem w wosku roztoczobójczych substancji chemicznych oraz innych zanieczyszczeń? Nikt tego nie wie na pewno, ale wydaje mi się to naprawdę ważnym zagadnieniem, jeżeli mamy przywrócić zdrowie rodzinom pszczelim. Warto wciąż powtarzać: plastry w ulu stanowią „wątrobę” rodziny pszczelej i chronią pszczoły poprzez pochłanianie toksyn, które dostały się do ula. Jeżeli zostaną przesycone nimi ponad miarę, pszczoły i czerw zostaną na stałe wystawione na zanieczyszczenia oraz chemikalia służące do kontroli populacji roztoczy, zakłócając równowagę hormonalną. Nawet plastikowa węza jest polana woskiem wątpliwego pochodzenia.
Straciłem wiele czasu i nerwów, zanim doszedłem, jak wyprodukować w sensownym czasie dwa, trzy tysiące arkuszy węzy z własnego wosku. W rzeczywistości przypominam sobie swoje własne słowa, że wytwarzanie własnej węzy jest o wiele trudniejsze niż radzenie sobie z roztoczami! Od kiedy jednak opracowałem dobrą metodę, praca ta stała się ciekawa i satysfakcjonująca. Poświęcam jej około trzech tygodni lutego. Zaangażowanie w każdą pracę przy pszczołach, od budowy własnych uli, przez wychów pszczół, produkcję miodu, selekcję następnych pokoleń, aż wreszcie pomaganie im w budowaniu nowych plastrów, wywołuje we mnie przyjemny dreszczyk. Nadal trwa to dłużej niż większość komercyjnych pszczelarzy uznałoby za wygodne, ale niski finalny koszt mojej węzy w połączeniu z aspektem zdrowia oraz samowystarczalności, moim zdaniem czyni to wartym zachodu.
Kirk Webster
Tekst pochodzi ze strony: http://www.kirkwebster.com/index.php/a-beekeeping-diary-introduction
Przetłumaczony i opublikowany za zgodą autora. Data publikacji oryginału: 2016