Flamenco | Wolne Pszczoły http://wolnepszczoly.netlify.app Stowarzyszenie Pszczelarstwa Naturalnego Wolne Pszczoły Sun, 03 Mar 2019 08:05:50 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.8.3 Droga środka do pasieki bez leczenia. http://wolnepszczoly.netlify.app/droga-srodka-do-pasieki-bez-leczenia/ Thu, 08 Nov 2018 07:47:31 +0000 http://wolnepszczoly.netlify.app/?p=1731 Wiele dyskusji odbyło się w naszym małym środowisku zrzeszonych w Stowarzyszeniu Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”, do którego miałem zaszczyt przystąpić kilka lat temu. To fascynujące, z jakim zaangażowaniem pozwalaliśmy ścierać się różnym koncepcjom, cały czas mając w pamięci, że przecież każdy z nas jest na swojej pasiece jedynym szefem, który sam wyznacza jej reguły (oczywiście […]

The post Droga środka do pasieki bez leczenia. first appeared on Wolne Pszczoły.

]]>
Wiele dyskusji odbyło się w naszym małym środowisku zrzeszonych w Stowarzyszeniu Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”, do którego miałem zaszczyt przystąpić kilka lat temu. To fascynujące, z jakim zaangażowaniem pozwalaliśmy ścierać się różnym koncepcjom, cały czas mając w pamięci, że przecież każdy z nas jest na swojej pasiece jedynym szefem, który sam wyznacza jej reguły (oczywiście tylko w takim zakresie, na ile pozwala na to sama natura i pszczoły) i tak naprawdę to nikomu nic do tego. Z dyskusji, prowadzonych na zjazdach, poprzez pocztę elektroniczną, wreszcie na samym forum, wyłoniło się w miarę łatwe do przewidzenia spektrum poglądów na to, jaką drogą należy dążyć do pasieki, w której nie zachodzi potrzeba nieustannego leczenia pszczół.

W jednym w zasadzie byliśmy zgodni: podstawą selekcji pszczół pod kątem zdolności przeżycia jest ostateczny egzamin z przetrwania zwany też Testem Bonda.

Test Bonda (żyj i pozwól umrzeć)

W całkowicie nieuprawnionym uproszczeniu, propagowanym przez zdecydowanych przeciwników, polega on na pozostawieniu pszczół samym sobie, aby umarły. W rzeczywistości Test Bonda polega na skalkulowaniu maksymalnej możliwej presji selekcyjnej w jednym zaledwie aspekcie, tj. leczenia rodzin pszczelich. Wszelkie inne zabiegi pszczelarskie wykonuje się wedle potrzeby i zgodnie z najlepszą wiedzą i sztuką oraz wybraną metodą chowu. Zatem nie polega to po prostu na porzuceniu pszczół, tylko w zasadzie na uprawianiu pszczelarstwa jak w czasach przed nadejściem warrozy. A nawet więcej, gdyż od realizujących Test Bonda oczekuje się też przeprowadzenia skutecznej selekcji rodzin, które w kolejnych pokoleniach radzą sobie coraz lepiej. Oczywiście taki dobór dotyczy wyłącznie pszczół, które bez wspomagania farmaceutykami przeżyły trudny okres bezczerwiowy (u nas: zima). Oczekuje się, że pszczelarz wykaże się wiedzą i umiejętnościami, dzięki którym będzie mógł z najwyższą możliwą pewnością stwierdzić, że selekcjonuje rodziny wedle ich zdolności przetrwania, dzięki czemu uzyskuje w tym zakresie coraz lepsze wyniki. W każdym kolejnym etapie Testu Bonda należy ćwiczenie powtórzyć, tzn. pobrać materiał zarodowy od najzdrowszych rodzin i podać do rodzin z problemami, aby pomnożyć obiecujące, a zlikwidować marne geny. Następnie pszczelarz musi wykonać pracę w postaci odtworzenia liczebności pasieki, aby do kolejnego cyklu selekcji przystąpiło możliwie dużo nowych (i starych) rodzin. Bo ich liczebność stanowi jeden z kluczowych elementów procesu selekcji.

Jeżeli śmiertelność w pasiece przekracza trzecią część populacji, co jest praktycznie pewne na początkowym etapie, należy wdrożyć metody pozwalające na szybkie odbudowanie stanu, aby w następnym roku móc kontynuować selekcję.

Model Ekspansji

Etap odtwarzania populacji można rozwinąć do maksymalnego namnożenia rodzin pszczelich, co nazywane jest Modelem Ekspansji. Proponuje się w nim, aby pszczelarz odpuścił walkę o miód (choćby częściowo), a poszukał granic swoich możliwości zarządzania pasieką i postarał się posłać do zimowli więcej rodzin, niż jest w stanie normalnie obsługiwać. Przecież i tak pewna ich odsetka nie przetrwa do wiosny. Ale im więcej zazimujemy, tym większy potencjał uzyskamy na wiosnę. To nie są żadne dla pszczelarza arkana.

W ten sposób przyspiesza się tak zwane wąskie gardło, przez które niejako przepycha się możliwie liczne rodziny pszczele, aby jak najszybciej i najskuteczniej dorobić się genów radzących sobie z chorobami. Rodzinom, które zachorują śmiertelnie, pozwala się odejść do Krainy Wiecznych Pożytków. Prezentują właściwości zbędne dla danego terenu, pasieki i metod pszczelarskich.

* * *

Zatem Test Bonda niesłusznie nazywa się barbarzyńskim. Nie oznacza on bowiem torturowania pszczół, czerpania okrutnej radości z ich cierpień, ani nawet ich porzucania na pewną śmierć. Jest on brutalny, ale nie bardziej niż sama natura. Pszczelarz świadomie zajmuje w nim pozycję selekcjonera pozytywnego, selekcję negatywną pozostawiając chorobom pszczół – i tylko im. A w zasadzie w dzisiejszych czasach przede wszystkim jednej chorobie – warrozie.

Przypomnijmy, że przed pojawieniem się roztocza Varroa destructor, zwanego też przez językowych purystów dość trafnie dręczem pszczelim, większość pszczelarzy w Polsce nieustannie, rok po roku, stosowała Test Bonda na swoich pszczołach. Dotyczyło to przynajmniej tych, którzy polegali na matkach pszczelich własnego wychowu. Pozostali liczyli na to, że stosowny Test Bonda prowadzi się stale w pasiekach hodowlanych. Śmiertelność pszczół utrzymywała się widocznie na akceptowalnym poziomie, skoro nikomu to specjalnie nie przeszkadzało i nie podnosił głosu z pozycji moralnej wyższości (a to że ktoś dręczy pszczoły, a to że barbarzyńca). Warroza jednak zmieniła obraz sytuacji. W końcu nie wystarczy dziś uczciwie zakarmić pszczoły na zimę, aby wiosną cieszyć się przeżywalnością bliską 100%. A ciągle chcemy taką utrzymywać. Dziś nie ma tak łatwo. Czasy się zmieniły, chęci pozostały. Więcej na ten temat w przypisach końcowych *).

Wszystko albo nic

Wracajmy do krótkiego przeglądu opcji prowadzenia pasieki. Dotychczas, także w oficjalnym przekazie naszego Stowarzyszenia, dominował pogląd, że należy niezwłocznie odstawić wszelkie leki i zrealizować Test Bonda na całej pasiece. Jest to podejście, można tak to nazwać, radykalne, ale jednocześnie potencjalnie pozwalające najszybciej dotrzeć do celu w postaci pszczół nie wymagających leczenia. Już w pierwszych kilku zimach nastąpi gwałtowna selekcja poprzez wymieranie znacznej (większej) części pasieki. Umiejętny pszczelarz jednak w ciągu następnych lat zdoła, już na bazie rodzin, które w kolejnych pokoleniach wykazały się zdolnością przetrwania, odbudować populację i dalej ją utrzymywać poprzez kolejne fale Zapaści i Ozdrowienia (http://wolnepszczoly.netlify.app/zapasc-i-ozdrowienie/), które są nieuniknione, bo naturalne.

Obserwacje, jak sobie z tym radzą znacznie ode mnie doświadczeńsi, pokazują, że to naprawdę skuteczna, choć przecież bardzo bolesna metoda. Ale jej efekty dają się spostrzec już w trzecim sezonie pełnego wdrożenia Testu Bonda na całej pasiece.

Gdzieś w dyskusjach umknęły nam chyba te istotne aspekty selekcji, gdy debatowaliśmy na temat potencjalnej szkodliwości syropów i w ogóle podkarmiania pszczół, problemu materiału, z jakiego wykonany jest ul, czy stosować węzę, a jeżeli tak, to jaką… Ostatecznie wobec potencjalnego osypania się całej (lub prawie całej) pasieki, te problemy przecież wydają się miałkie i błache. Test Bonda, jak podał jego autor, zakłada, że dbamy o pszczoły zgodnie z najlepszą praktyką pszczelarską stosowaną na naszym terenie. Tylko nie leczymy.

Przebijają się zatem tutaj dwie obserwacje co do niezbędnych umiejętności, jakie trzeba posiąść, aby w miarę bezpieczenie przebrnąć przez aż tak wąskie gardło i zastosować najszybszą i najbardziej radykalną z metod. Trzecia nie była podawana zbyt często, ale zapamiętałem, że również jest ważna. Czyli poniżej będzie także o niej.

Po pierwsze trzeba umieć szybko i skutecznie, na bazie pozostałych rodzin, odbudować stan liczebny pasieki. To oznacza też odpowiednie przygotowanie w postaci zapasów sprzętu oraz opracowanej logistyki prac. Mało rodzin zdolnych zbudować wystarczającą siłę do podziałów oznacza mały margines błędu, a wysokie wymagania. Oczywiście, gros pracy wykonają same pszczoły, ale będzie im znacznie łatwiej, jeżeli pszczelarz nie będzie im przeszkadzał. A przecież może też wydatnie pomóc.

Po drugie trzeba dysponować możliwie obiecującym materiałem na starcie. Czyli pszczołami, które przez kilka pokoleń unasienniały się z lokalnymi trutniami, jakie by one nie były. Które przetrwały też na miejscu kilka zim i już wiedzą, kiedy ma przyjść nektar i pyłek, a kiedy trzeba się zwinąć w kłąb i czekać na lepsze czasy.

Po trzecie trzeba mieć więcej pni. Nie da się prowadzić selekcji na kilku rodzinach. Toż projekt Fort Knox powstał między innymi dlatego, aby mali, ogródkowi pszczelarze mogli przyłączyć się do poszukiwania pszczół zdolnych do przetrwania – ale ich wysiłki samotnie nic nie znaczą, dopiero w kupie siła, że zacytuję najpopularniejsze hasło pszczół. W innym wypadku trzeba się zdobyć na wysiłek i utrzymywać pasiekę składającą się z co najmniej kilkudziesięciu pni. A i to może nie wystarczyć, bo wiele zależy od terenu, na którym trzymamy pszczoły, dostępnej bazy pożytkowej oraz napszczelenia.

Co właściwie można by wymienić jako obserwację i czwarty warunek sukcesu.

Po piąte, choć być może najważniejsze, uważam, że trzeba zdobyć niezbędną wiedzę, umiejętności i zaplecze techniczne, aby skutecznie selekcjonować rodziny na każdym etapie i w każdej porze roku. Czyli trzeba wiedzieć i mieć jak dobierać. Wymieniam ten argument jako ostatni, bo nie wszyscy uważają go za nieodzowny warunek sukcesu. W końcu selekcją zajmuje się sama natura, my tylko staramy się jej nie przeszkadzać. Otóż uważam, że nie do końca. Przecież stale stosujemy w najlepszej wierze różne zabiegi pasieczne. A one zmieniają środowisko pszczół. Bez wielu lat nauki i doświadczenia nie zdobędziemy cienia pewności, że nasze działania nie wywierają niszczącego wpływu na zdolności przetrwania naszych pszczół. Zatem z taką samą dezynwolturą możemy podjąć się (o ile posiadamy stosowną wiedzę) oceny, czy rodzina ma jakieś szanse dożyć do wiosny – jest to uprawniony, choć owszem, nie konieczny, zabieg możliwy do zastosowania na naszej pasiece.

Nieskuteczne leczenie

Niedawno w sieci wymiany informacji zaistniała propozycja odmiennego rodzaju na ograniczone stosowanie Testu Bonda. Zgłosił ją David Heaf, pszczelarz z Walii (półwysep przyczepiony od zachodniej strony do większej z Wysp Brytyjskich), który swoich pszczół nie leczy już od wielu lat i to podobno z powodzeniem. Metoda ta polegać ma na ograniczeniu presji patogenów przez leki pochodzenia naturalnego (których podstawową cechą ma być brak istotnych pozostałości po ich zastosowaniu w środowisku ula), ale w taki sposób, aby nie działały do końca skutecznie. Czyli aby „nie wykosiły warrozy do zera”.

Zmniejszona presja roztocza na pszczoły dokonywałaby też selekcji negatywnej unicestwiając tylko i wyłącznie rodziny całkowicie pozbawione odporności, pozwalając na dalsze etapy doboru spośród pozostałych. Presję taką teoretycznie można regulować zgodnie z obserwacją zdrowia swoich pszczół. W końcu każdy sezon jest inny, a za tym też z inną presją patogenów mamy do czynienia.

Nie mam jednak więcej informacji na temat tej metody, więc tylko ją powyżej nadmieniłem. Stanowi ona jednak interesujący przedmiot rozważań.

Podział pasieki

Innym podejściem, które pojawiło się w dyskusjach, było ograniczone stosowanie Testu Bonda, metodą podziału pasieki na część leczoną i nieleczoną. Pszczoły leczone stanowią niejako odwód w wypadku zbyt wielkiej śmiertelności w części poddanej presji – w razie dużego upadku można w ciągu jednego sezonu odnowić populację i wrócić do pracy selekcyjnej. Jednocześnie można na nich pracować pod kątem produkcji miodu, który wszyscy tak bardzo kochamy.

Zawsze, kiedy do rozwiązania wprowadza się komplikacje, pojawiają się też różnice w poglądach. Mianowicie: wedle jakiego klucza podzielić pasiekę na część leczoną i nieleczoną? Jaki procent rodzin poddać Testowi Bonda? Myślę, że na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Zakładając, że ktoś ma już wystarczające doświadczenie, aby jego procedury leczenia pszczół od warrozy wykazywały się jaką-taką skutecznością, nie będzie miał dużej ochoty na odstawienie lekarstw. Początkujący może się chętniej rzucić na nieznane wody, bo dla niego (na razie) wszystkie wody są nieznane, więc logicznie wydaje się obojętne, od jakiej szkoły, od jakiej metody rozpocznie swoją przygodę z pszczelarstwem.

To oczywiście nieprawda. Uważna lektura dokumentów autora Testu Bonda, dr Johna Kefussa, wskazuje, że poprawne jego przeprowadzenie wymaga jednak jakiej-takiej wiedzy. Znamy jednego mówcę pszczelarskiego, który brzmi (choć nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek powiedział to wprost), jakby twierdził, że do selekcji naturalnej na przetrwanie nie potrzeba mieć żadnych zgoła umiejętności – ale on sam zajmuje się pszczelarstwem od co najmniej 40 lat i być może zapomniał już wół, jak cielęciem był. W jego wiedzę i doświadczenie przecież nie wątpię.

Mamy zatem trzy drogi: jedną prostą i dwie skomplikowane. Możemy po prostu przestać leczyć, czyli odjąć z naszej pszczelarskiej praktyki aspekt podawania różnych środków przeciwko warrozie. Czyli Test Bonda na całej pasiece. Możemy też wybrać nieco bardziej skomplikowany wariant, czyli tak skalkulować leczenie, aby nie było do końca skuteczne. Nazwijmy to Test Heafa. Wreszcie możemy stosować Test Bonda na wybranej części pasieki, resztę prowadząc po staremu. Co powinien wybrać początkujący pszczelarz, który ma dobre chęci, ale ograniczone środki?

Nabycie rozumu (czyli trudne początki)

Początki zawsze są trudne, ale w pszczelarstwie, jak sądzę, w dwójnasób. Nie przypominam sobie z żadnego podręcznika (a przeczytałem ich wiele) stwierdzenia wprost np. „nie oczekuj jakichkolwiek zbiorów miodu w pierwszym roku, skoncentruj się na budowie potencjału, miód traktuj jak nagrodę”, albo „nie oczekuj, że ta prosta operacja uda ci się za pierwszym, drugim, a nawet trzecim razem”. Zwykle napisane są one tak, jakby odbiorcą ich treści miał być doświadczony pszczelarz, który nie potrzebuje tych światłych wskazówek… W każdym razie nie wszystkich.

Poza tym większość podręczników skupiona jest na podstawowej aktywności pszczelarskiej, czyli gromadzeniu miodu. To doskonale zrozumiałe, większość pszczelarzy pszczelarzy właśnie dla tego złocistego, zawiesistego, słodkiego, hmm… nektaru. Zważywszy, że już tylko tej sztuce poświęca się tak dużo uwagi, znaczy, nie jest to wcale takie proste. Tak czy owak, choć można napotkać też światłe rady na inne tematy, zwykle trudno tam o metody przydatne na drodze do własnej pasieki. Nic dziwnego. Doświadczeni pszczelarze skoncentrowani są na stałym doskonaleniu swojej sztuki, a początkującym jest się tylko raz. A wiedza o pasiece nie wymagającej leczenia? Coś tam można znaleźć na stronach obcojęzycznych, pochodzących z innych stref klimatycznych, z innych kontynentów. Opisów doświadczeń miejscowych jakoś sobie nie przypominam. A oczywiste wydaje mi się, że wykonując taki skok na ślepo (skoro nie mamy lokalnych doświadczeń), warto mieć wcześniej opanowane choć podstawowe umiejętności niezbędne do szybkiego odnowienia stanu pasieki: robienie odkładów, wychów matek, ocena stanu biologicznego rodziny… Przecież jeżeli mam selekcjonować swoje pszczoły, powinienem wiedzieć, jak to się robi. Ale warto też rozeznać wiele zagadnień w ogóle nie poruszonych w podręcznikach, jak orientacja w rynku zaopatrzenia pszczelarskiego, nawiązanie znajomości w okolicy, zapoznać się z podstawową logistyką prowadzenia pasieki…

Zdziczałe kundle

Podobno gdzieś tam u hodowców istnieją pszczoły miodne, łagodne, nierojliwe, które jednocześnie zjadają roztocza na śniadanie i zagryzają zgnilcem, a na dodatek te cechy są stabilne i przenoszą się na następne pokolenia. Ale na razie nikt ich nie sprzedaje pszczelarzom, bo posypałby się rynek pszczelich farmaceutyków, co mogłoby zachwiać światową gospodarką. Przeszkadza w tym tajne sprzysiężenie śliniących się na forsę Iluminatów pszczelarskich, którzy chcą, aby na naszych pasiekach latały tylko chorowite, marne pszczoły. Naprawdę, tak słyszałem. Mówił mi to szwagier siostry męża mojej żony, a usłyszał to od dalekiego kumpla stryjka dyrektora szkoły, do której chodzą dzieci jego kolegi z przedszkola…

Ten, kto chce spróbować się z przetrwaniem pszczół, skazany jest na siebie, ewentualnie na kolegów po pasji. Musi sobie hodować sam. Zatem znowu trzeba zanurkować do lektur (w tym obcojęzycznych) i nauczyć się podstaw.

Z lektur owych wynika też taka obserwacja, że gdzieś tam w przyrodzie żyją sobie pszczoły, które mniej więcej radzą sobie z chorobami. Ponieważ nie były selekcjonowane na wybitną łagodność, miodność i nierojliwość, nie zapłaciły za to stosownej ceny i miały szansę rozwinąć inne cechy, które drogą selekcji okazały się przydatne do przetrwania. Czyli największe szanse na przetrwanie mają tak zwane dziczki, miejscowe kundelki. Jedyne pszczoły, których, przynajmniej oficjalnie, nie da się kupić od hodowcy. W sprzedaży znajdziemy (a przynajmniej tak wynika z deklaracji samych hodowców i tych, co się za hodowców podają) ściśle dobrane pod kątem cech gospodarczych, odnotowane w księgach, zmierzone, zważone i opisane linie produkcyjne. A te, jak wspomniałem, są bezużyteczne w grze o przetrwanie, podobnie jak świnia rasy Duroc nie przetrwa w warunkach, które dziki kaban uważa za komfortowe. Z tym, że pszczoły hodowlane, w przeciwieństwie do świń, szybko zatracają cechy gospodarcze i wracają do stanu półdzikiego już po kilku pokoleniach poza pasieką zarodową. To też fakt potwierdzany przez licznych obserwatorów.

Czyli da się zrobić, ale potrzeba czasu.

Gromadzenie zasobów

Sam początek pszczelarstwa to mozolne gromadzenie sprzętu (który ostatecznie można sobie kupić, to kwestia pieniędzy), umiejętności i doświadczenia (których nie da się kupić za żadne pieniądze) oraz specyficznych zasobów pochodzenia pszczelego, jak np. susz (co może dałoby się kupić, ale doświadczeni odradzają).

Niektórzy dostają dobrą radę, aby sobie kupili węzy i dali pszczołom do odbudowy. Może to i dobra rada, ale jeżeli prawdę mówią chemiczne badania próbek, to znaleźć na niej można całą tablicę Mendelejewa. Nie wiadomo co prawda, czy to tak bardzo szkodzi pszczołom, ale jeżeli mam wybór, to wolę wykorzystać wosk z własnej pasieki, gdzie mogę przynajmniej mieć nadzieję na częściową kontrolę jego zawartości. Dostępne wskazówki tych, którzy pszczół nie leczą (jak wyżej wspomniałem, zwykle z innych stref klimatycznych, z innych kontynentów), stanowczo odradzają stosowanie węzy niewiadomego pochodzenia w procesie dochodzenia do pasieki zdolnej przetrwać bez leczenia.

Gromadzenie zasobów to długotrwały proces. Nie wystarczy jednak posiąść zapasy sprzętu. Trzeba jeszcze nauczyć się je utrzymywać. Ule, ramki, maszyny, to wszystko kosztuje pieniądze. Warto opracować sposób, aby nie ulegały zbyt szybkiej degradacji.

Czym dojeżdżać na pasiekę? Czym transportować ule, puste i pełne pszczół? Jeżeli karmić, to jak karmić i czym? A jeżeli trafi się miodobranie, to do czego zlewać miód z miodarki? A skąd wziąć miodarkę? A gdzie ją przechować, jak już odpracuje te swoje kilka godzin rocznie? Jak zabezpieczyć rosnące zapasy suszu, aby w jedną zimę nie zżarła ich motylica ani myszy?

Na czym stawiać ule? Gdzie je stawiać? Przecież mam wykonać pracę hodowlaną, to nie jest po prostu stawianie rodzin w pobliżu pożytku, to różnorakie czynności związane z pomnażaniem i doborem rodzin. Do listy zasobów dopisałbym dysponowanie stosowną liczbą dobrze położonych i dostępnych toczków, dzięki którym będziemy mogli sprawnie wykonywać czynności hodowlane, jak przewożenie odkładów, wychów matek itp. Tego też nie pozyskuje się od razu, tylko stopniowo. Wiele miejscówek, które na początku wydawały się niezłe, odpadnie w selekcji. A to bobry zatopią tę polankę w lesie, a to ktoś wytnie las, a to przyjdzie właściciel gruntu i przepędzi nas, drwali i bobry… Liczę jednak na to, że po paru latach praktyki zgromadzę wygodne w dostępie, bezpieczne od wandali i złodziei, dobrze ulokowane pożytkowo toczki, dzięki którym moja praca pasieczna stanie się po prostu przyjemnością.

Pomnażanie pni

Dobór „naturalny” nie może odbywać się na pięciu rodzinach. Teoretycznie jest to możliwe, ale tylko teoretycznie. Przeczy temu już sam rachunek (dlatego Wolne Pszczoły oferują program hodowlany o nazwie Fort Knox).

Do pracy selekcyjnej (bez względu na przyjęty model) zatem potrzebne są dwie rzeczy:

  • minimalna liczba pni powyżej średniej krajowej (dobre kilkadziesiąt, półsetka),
  • zdolność odbudowy liczebności po większym upadku.

Nie przekonują mnie żadne argumenty, że na małej pasiece można robić selekcję. Załóżmy, że udało mi się zgromadzić kilka obiecujących linii genetycznych pszczół, czy to od hodowców z zagranicy, czy od kolegów pracujących w Polsce, którzy mają już za sobą parę sezonów podobnej pracy. Mam po jednym pniu tego i owego. Jak to ocenić? Wśród 10 matek-sióstr 4 będą świetne, 4 średnie, 2 kiepskie, wedle dowolnych kryteriów. A co, jeżeli ta jedna matka, którą posiadamy, okaże się właśnie kiepska?

A spodziewać się można, że po dwóch latach zaangażowania poważnych środków i wszystkich pszczół w proces selekcji możemy, zależnie od naszych umiejętności oraz niezależnych od naszych starań uwarunkowań przyrody, pozostać z niczym, albo z ułamkiem stanu pasieki.

Po takim ciosie jedni w ogóle wycofają się z pszczelarstwa, inni zrezygnują z pracy selekcyjnej. A przecież nie o to chodzi. Zatem – czemu się nie zabezpieczyć?

Rozpoznanie problemów

Umiejętność dostrzeżenia w porę chorób i trudności, z jakimi zmaga się rodzina, a szczególnie odkład w niewielkiej sile, to cecha doświadczonego pszczelarza i hodowcy. Bez tego skazany jestem na błądzenie w ciemnościach i rzut kośćmi: uda się, albo nie uda. Nie można tego doświadczenia zdobyć w pierwszym roku uprawiania pszczelarstwa. Ani w drugim. Proces ten można przyspieszyć, jeżeli pozwolimy na powstanie możliwie zróżnicowanej pasieki, gdzie znajdą się rodziny w różnej sile i stanie zdrowia. I stan taki utrzymamy przez lat kilkoro, aby umysł nauczył się, na co ma patrzeć, a potem skojarzył obserwacje ze śmiercią bądź przeżyciem danej rodziny.

Rozpoznanie problemów oczywiście stanowi tylko pierwszy krok pszczelarza-hodowcy. Drugim jest decyzja, czy podjąć działania zaradcze. Na tym polega skalkulowanie presji na rodzinach hodowlanych – nie tylko wiemy, jak je ratować, ale musimy mieć pojęcie, czy je ratować. Czy to już ten moment, kiedy rodzina odpada z wyścigu po nagrodę przeżycia? Czy może dać jej szansę, a może jej geny rozmnożymy w przyszłym roku?

Pszczelarze nie zainteresowani tematem selekcji na odporność niechaj zwrócą uwagę na pewne odwrócenie pojęć: „dać szansę” oznacza pozostawić rodzinę poddaną presji problemów, z którymi się zmaga, odstąpić od sztukowania jej zdolności przetrwania przy pomocy działania pszczelarza. To zupełnie na odwrót, niż myśli typowy pszczelarz – dla niego danie szansy może oznaczać np. podjęcie przyspieszonego leczenia tej rodziny, aby nie zginęła marnie w środku sezonu. Z punktu widzenia hodowli na odporność moment podjęcia leczenia oznacza usunięcie pnia z listy potencjalnych dawców larw do wychowu przyszłych matek. Czyli ta rodzina nie dostanie najwyższej nagrody, jaką przewiduje przyroda: możliwości pomnożenia genów. Przeciwnie, przy najbliższej okazji (o ile dożyje) zostanie zlikwidowana na sposób pszczelarski: dostanie nową matkę pochodzącą z obiecującego pnia.

Wybór: podział pasieki

W powyższych rozważaniach prawie nie zwracałem uwagi na koszty prowadzenia pasieki, które są przecież niemałe. Większość pszczelarzy uważa za program minimum odzyskanie poniesionych wydatków ze sprzedaży produktów pszczelich. Wielu oczekuje rokrocznych zysków. Tylko niektórzy zgodziliby się ponosić straty przez kolejne lata w imię jakiegoś abstrakcyjnego celu. Moje nastawienie również plasuje się gdzieś na tej skali. Gotów jestem w ograniczony sposób i przez pewien czas dokładać do prowadzenia pasieki, bo za naukę się płaci (warto). Ale nie chcę tego robić w nieskończoność.

W świetle powyższego podjąłem decyzję, że będę prowadził pasiekę, w której postaram się te, wydawałoby się, wykluczające się tendencje pogodzić. Tylko część moich pni zostanie skierowana na Test Bonda. Zostaną one wybrane przy pomocy dostępnych i znanych wszystkim pszczelarzom metod diagnostycznych jako potencjalnie najzdrowsze pod koniec sezonu, kiedy musimy zaprzestać produkcji, zająć się zakarmianiem i leczeniem. Tylko rodziny, które spełnią normę niskiego obserwowalnego porażenia warrozą, zostaną skierowane do zimowli bez leczenia jako potencjalne rodziny zarodowe na rok przyszły. Pnie, które nie wykazują stosownych cech odporności, dostaną leczenie, oczywiście środkami z palety pszczelarstwa naturalnego, takimi jak kwasy i tymol. Jeżeli pomimo moich starań jednak dożyją do wiosny, posłużą w przyszłym roku jako dawcy czerwiu i pszczoły do tworzonych nowych rodzinek na bazie wyselekcjonowanych genów. Oczekuję, że w ten sposób utrzymam stałe minimum rodzin, dzięki którym będę mógł kontynuować pracę hodowlaną, zbierać doświadczenie, ustalić system zarządzania oraz wesprzeć się w utrzymaniu pasieki. Przypuszczam, że przynajmniej przez kilka lat będę kontynuował w tym duchu.

Oczywiście rok to bardzo dużo czasu i każdy kolejny sezon niesie nowe nauczki, nowe wyzwania i nowe decyzje. Zatem jak się ten program zmieni w przyszłości – nie potrafię dziś odgadnąć. Zakładam jednak, że w miarę nabywania umiejętności i gromadzenia lub hodowli coraz bardziej obiecujących pszczół, pozwolę im na coraz radykalniejszy dobór. Dążenie do pasieki zdolnej przetrwać bez konieczności stałego leczenia wydaje mi się jedynym racjonalnym kierunkiem. Nieustanne leczenie, poszukiwanie nowych metod leczenia, kierowanie swojej uwagi na wybijanie patogenów zamiast na radość z pracy pasiecznej to cechy pszczelarstwa, które raczej mnie od niego odstręczają.

Z warrozą jakoś już sobie radzimy dzięki lekom. W ostatnich latach więcej siwych włosów na skroniach pszczelarzy przysporzyła chyba Nosema ceranae. A przecież to nie koniec – gdzieś na południu czai się mały żuczek ulowy, tylko czeka na ocieplenie klimatu, aby nas nawiedzić razem z importowanym materiałem zarodowym. A ile w przyrodzie czeka bakterii i wirusów, które w każdej chwili mogą się przekształcić w chorobę? Wiarę w to, że zawsze utrzymamy pasiekę dzięki traktowaniu pszczół różnymi preparatami, moim zdaniem zaliczyć trzeba do mrzonek. Przyroda jest od nas sprytniejsza, nie na wszystko zareagujemy na czas. Zabezpieczenie pszczół w postaci rozwiniętej zdolności do przetrwania to uniwersalna metoda na długie lata w pasiece – tak uważam. Inne rozwiązania wydają mi się ślepą uliczką, choć przecież większość pszczelarzy wydaje się właśnie do niej podążać. Bez paniki – cywilizacja się od tego nie zawali. Wpadła już w wiele takich ślepych uliczek, wybijała po prostu kolejną dziurę w murze i szła dalej. Każda pasieka to taka cywilizacja w miniaturze. Ciężko rozstrzygnąć, czy podąża ku upadkowi, czy przez wiele lat będzie trwać, rozwijać się, przynosić dochód. Dlatego pszczelarstwo jest tak fascynujące.

Ale zawsze pozostaje pytanie, czym ja osobiście chcę się zajmować? W czym uczestniczyć? Otóż właśnie w tym. We współpracy z żywymi stworzeniami. Ja zmieniam je, a one mnie.

Przypisy końcowe

*) W trakcie pisania tego artykułu (co trwało dość długo) dzięki zainteresowaniom jednego z kolegów miałem możność poczytać wyimki z prasy pszczelarskiej z okresu poprzedzającego inwazję roztocza Varroa destructor na polskie pasieki. Wynika z nich, że jeszcze w latach 60-tych XXw. propagowano syntetyczne akarycydy dla zwalczania świdraczka pszczelego oraz wszolinki. Do profilaktyki zgnilca zalecano dodawanie do karmy zimowej dawki fumagiliny. Do walki z roztoczami doradzano spalać paski Folbexu zawierającego bromopropylat, później zaczęto testować podobny zabieg z Tactikiem zawierającym amitraz, a później ogłoszono wynalazek powszechnie dziś stosowanego Apiwarolu. Jednak moje wspomnienia z dzieciństwa obrazują rzeczywistość, w której brakowało chleba i papieru toaletowego (oraz wszystkich pozostałych artykułów handlowych), a telewizja, jak wszyscy wiedzieli, kłamała. Podchodzę zatem do tych historycznych zapisów z dużą rezerwą. To znaczy, nie wątpię, że są to autentyczne cytaty z prawdziwej prasy pszczelarskiej. Nie mam natomiast pewności, czy stanowiły one typowy dla tamtych czasów objaw dwójmyślenia, czy też akurat w materii antybiotyków i akarycydów dla pszczelarzy panowały inne warunki niż w sklepach spożywczych w materii masła. Czyli nie wątpię, że znano już wówczas syntetyczne akarycydy, ale nie mam pewności, czy je powszechnie stosowano. Pobieżny przegląd historycznych numerów „Pszczelarstwa” pozwala jednak zauważyć, że choroby pszczele i ich leczenie nie zajmowały uwagi pszczelarzy w takim stopniu jak dziś. Jeżeli dotrę do świadectw potwierdzających, że w PRLu większość pszczelarzy bez problemu kupowała i stosowała te środki, pewne poglądy będę musiał zrewidować. W końcu tylko prawda jest ciekawa.

Krzysztof Smirnow

The post Droga środka do pasieki bez leczenia. first appeared on Wolne Pszczoły.

]]>
Kilka słów o tym czy „niehumanitarnym” jest zostawianie słabnących rodzin pszczelich na śmierć. http://wolnepszczoly.netlify.app/kilka-slow-o-tym-czy-niehumanitarnym-jest-zostawianie-slabnacych-rodzin-pszczelich-na-smierc/ Thu, 21 Sep 2017 18:42:40 +0000 http://wolnepszczoly.netlify.app/?p=1566 Tłumaczenie i komentarz dwóch naszych kolegów do krótkiego tekstu Salomona Parkera pt. „A Few Words about the Inhumanity of Allowing Weak Colonies to Die”. Tekst pochodzi ze strony: http://parkerbees.blogspot.com/2017/04/a-few-words-about-inhumanity-of.html Tłumaczenie opublikowano za zgodą autora. Data publikacji oryginału: 2017 Chciałbym poświęcić kilka słów na skomentowanie twierdzenia, że pozwalanie na śmierć słabych rodzin jest „niehumanitarne”. Po pierwsze, […]

The post Kilka słów o tym czy „niehumanitarnym” jest zostawianie słabnących rodzin pszczelich na śmierć. first appeared on Wolne Pszczoły.

]]>
Tłumaczenie i komentarz dwóch naszych kolegów do krótkiego tekstu Salomona Parkera pt. „A Few Words about the Inhumanity of Allowing Weak Colonies to Die”. Tekst pochodzi ze strony: http://parkerbees.blogspot.com/2017/04/a-few-words-about-inhumanity-of.html Tłumaczenie opublikowano za zgodą autora. Data publikacji oryginału: 2017

Chciałbym poświęcić kilka słów na skomentowanie twierdzenia, że pozwalanie na śmierć słabych rodzin jest „niehumanitarne”.

Po pierwsze, każdy organizm umiera. Wszyscy się z tym zgodzimy. Ale to punkt, który gubi się w całej tej dyskusji. Tak więc każda pszczoła kiedyś umrze, pytanie kiedy i jak.

Po drugie pszczoły są owadami. Owady nie są długowieczne. Pszczoły miodne żyją około sześciu tygodni. Ich życie jest krótkie i pełne pracy. W przeciwieństwie do ludzi, których biologia przystosowała do długiego życia i wyposażyła w wysoką inteligencję, pszczoły żyją krótko i mają ograniczoną liczbę wyuczonych zachowań.

Po trzecie, one odczuwają w inny sposób niż my, mają inaczej zbudowany system nerwowy, przechodzą inne cykle życiowe, a na dodatek są zimnokrwiste (zmiennocieplne).

Po czwarte, pozwolenie na śmierć pnia jest czymś zupełnie innym niż pozwolenie na śmierć dziecka czy domowego pupila. Ul jest organizmem kolektywnym. I jak już wspomniałem, jest zimnokrwisty. Rodzina pszczela, która umiera zimą po prostu powoli przestaje funkcjonować. Gdy rodzina umiera latem, część robotnic przyłączy się do nowych uli. W końcu wszystkie owady i tak ostatecznie umrą.

Po piąte, w zasadzie tak naprawdę powiedziałbym, że bardziej niehumanitarna jest wymiana matki w ulu, czyli fizyczna interwencja polegająca na własnoręcznym zabiciu długo żyjącego owada.

Po szóste, krótki cykl reprodukcyjny pszczół pozwala im znacznie szybciej dostosować się niż ludziom. Tak musi być, ponieważ one nie mają takiej mocy mózgu i nie żyją wystarczająco długo, aby mogły by się uczyć. Są całkowicie odmienne od ssaków, a w szczególności od ludzi.

Nie sposób nazwać niehumanitarną śmierci istoty żywej, która nastąpiła w sposób naturalny. Nie sposób nazwać niehumanitarnym brutalne zabicie i zjedzenie gazeli przez geparda. Tak się właśnie sprawy mają. W ten sposób funkcjonuje nasza planeta. Niehumanitarność określa to jak traktujemy ludzi i inne zwierzęta, powodując ich niepotrzebne cierpienia w procesie hodowli i zabijania ich. Nie jest niehumanitarnym pozwolić rodzinie owadów przestać istnieć na swój własny sposób, dlatego, że nie ma genetycznych narzędzi do poradzenia sobie z chorobą. To natura. Nie tylko tak się rzeczy mają ale też tak się mieć powinny. Pszczelarstwo bez leczenia ma na celu przywrócenie naturalnej równowagi pszczołom i nie ingeruje w sprawy, z którymi owady powinny sobie same poradzić. Zdziczałe pszczoły, które otrzymujemy z naszych wspaniałych ocalałych pszczół, właśnie to robią.

Salomon Parker 2017

Humanitaryzm ;)
Humanitaryzm 😉

Pszczelarze, którzy nie leczą swoich pszczół i stosują selekcję naturalną w zakresie chorób pszczół (treatment-free beekeeping), często spotykają się z zarzutami męczenia pszczół czy znęcania się nad nimi (w wersji ostrej) lub „niehumanitaryzmu” względem pszczół (w wersji łagodnej).

Jako osoba trzymająca pszczoły bez leczenia postanowiłem odnieść się do tych zarzutów z naszej perspektywy (mojej i Salomona Parkera: wieloletniego posiadacza hobbystycznej stabilnej przynoszącej zyski pasieki bez leczenia). W tym celu postanowiłem przetłumaczyć pewien prosty acz konkretny tekst Salomona, pochodzący z jego bloga i opatrzyć go swoim komentarzem.

Pragnę dodać, że nie jest moją intencją przekonywać kogokolwiek do zaprzestania leczenia, wymiany matki, sztucznego unasienniania, albo twierdzić, że moja droga jest jedynie słuszna. Przedstawiam tylko inny punkt widzenia i polemizuję z argumentami, że nieingerowanie w naturalną śmierć rodziny pszczelej to znęcanie się nad zwierzętami.

Przede wszystkim chciałbym odnieść się do punktu czwartego argumentacji Salomona. Rodzina pszczela ginie z powodu chorób zwykle w okresie chłodów. Pojedyncza pszczoła, która jest organizmem zmiennocieplnym, podczas wychładzania swojego organizmu po prostu spowalnia metabolizm i można powiedzieć, że niejako powoli usypia aż do powolnej śmierci. Nie wydaje się to być śmiercią, którą można opisać jako drastyczną czy okrutną. Zresztą nawet dla zdrowej rodziny pewien osyp zimowy jest przecież nieunikniony. Zresztą podczas badań naukowych czy niektórych praktyk pasiecznych pszczoły też są często schładzane lub poddawane działaniu dwutlenku węgla aby się nie poruszały przez jakiś czas. Jeżeli tego nie uznajemy za znęcanie się nad zwierzętami, choć jest to ewidentną mocną ingerencją człowieka w życie zwierzęcia, w sposób jaki ono prawdopodobnie nie chce, to tym bardziej naturalna śmierć pszczoły z powodu wychłodzenia, nie może taką być z punktu widzenia człowieka. Z powodów oczywistych cały czas poruszamy się w obszarze punktu widzenia czy perspektywy człowieka.

Bardziej drastyczną śmiercią wydaje się samobójcza śmierć z powodu użądlenia, kiedy za torebką jadową wychodzi z pszczoły cześć jej wnętrzności. Czy idąc tym – moim zdaniem zwodniczym – tropem,należy uznać, że posiadanie bardziej obronnych pszczół jest znęcaniem się nad nimi? Oczywiście, że nie.

Porównania nieleczenia pszczół do nieleczenia dziecka są nie tylko nietrafione dlatego, że pszczoły bardzo różnią się od ssaków i od ludzi. Ale też dlatego, że po prostu prawie nikt nie traktuje posiadanych przez siebie pszczół jak dzieci. Nawet jeśli często je antropomorfizuje. Po prostu.

Rozszerzę też argument piąty Salomona. Wymiana matki nie tylko wydaje się bardziej drastyczną i okrutną śmiercią dla długowiecznego owada, ale także jest działaniem wbrew pozostałym pszczołom w rodzinie. Pszczelarze często mówią, że ratują jakąś rodzinę wymieniając matkę czyli zabijając jedną z nich. Otóż pszczelarze nie ratują w ten sposób rodziny pszczelej, ale zasiedlony ul. Bowiem gdy tylko krótkowieczne robotnice wymienią się na córki nowej matki, to żadna z jednostek kolektywnego superorganizmu nie będzie genetyczną kontynuacją poprzedniej rodziny. A to znaczy, że będzie to nowy superorganizm, nowa rodzina pszczela, a wszystkie pszczoły z poprzedniej rodziny i tak umrą. Prawdopodobnie w większości wypadków nie doczekując wiosny. Z punktu widzenia biologii czy genetyki jest to analogiczne do śmierci jednej rodziny i zasiedlenia tego samego ula nową rodziną. Dzięki zabiegowi wymiany matki uzyskuje się jednak ciągłość zasiedlenia ula, co jest po prostu oszczędnością dla pszczelarza. Jeżeli jednak rodzina pszczela miałaby przeżyć a stara matka umrzeć, to podczas cichej wymiany, czy ewentualnie wychowania matki ratunkowej, dorobią się jej następczyni i swojej siostry, genetycznej kontynuatorki superorganizmu rodziny pszczelej. Tak więc dawanie szansy słabnącej rodzinie pszczelej na poradzenie sobie z kryzysem i ewentualne odchowanie własnej nowej matki nie wydaje się większym znęcaniem się (posługując się argumentem oskarżających) nad pszczołami niż likwidacja rodziny przez celowe zabicie ich królowej, najważniejszej pszczoły w rodzinie.

Podobnie niezbyt przyjemnym dla pszczół wydają mi się badania, eksperymenty, sztucznie unasiennianie, które wiążą się najczęściej z ich usypianiem, a także likwidacja tzw. ramki pracy czy przycinanie skrzydełka matce pszczelej. Nie twierdzę jednak, że jest to znęcanie się i męczenie pszczół. Dlaczego? Dlatego, że punkt widzenia człowieka i ocena działań ludzkich zależy m.in. od intencji podejmującego działanie. Nasz punkt widzenia jest zapewne inny niż podnoszących takie oskarżenia w naszym kierunku. My, nieleczący pszczelarze, nie traktujemy pszczół w nieleczonych rodzinach jak domowych pupili, tylko jak dzikie lub zdziczałe zwierzęta i to nas zapewne różni. Chociaż jeśli miałbym się czepiać, to domowego pupila, też raczej się nie „wymienia”, kiedy przestanie tak pięknie szczekać lub miauczeć, jakbyśmy chcieli.

Partacz pasieczny

 

Co ma wspólnego śmierć rodziny pszczelej z humanitaryzmem? Zacząłbym te rozważania od uznania prostego faktu, że… nic. Po drugie ośmielę się stwierdzić, że warroza, nosemoza, zgnilec oraz inne pszczele boże dopusty nie mają nic wspólnego z etyką i moralnością. Tak po prostu działa natura. I jestem przekonany, że poza kilkoma co bardziej sentymentalnymi, większość pszczelarzy doskonale sobie z tego zdaje sprawę. Takoż rozumieją, że pszczoły nie są i nie mogą być zwierzątkami domowymi, nie kochają nas, ani nie nienawidzą. Bo są owadami – a my jednym z wielu czynników środowiskowych, z którymi próbują sobie poradzić. Zgodnie z zapisanym w nich skomplikowanym „programem”, który kieruje zachowaniami pojedynczych pszczół składających się na rodzinę pszczelą. Pszczelarze zaś, ponieważ natura wyposażyła ich w rozum, starają się wykorzystać naturalne skłonności pszczół ku własnej korzyści. A „ratowanie pszczół”, „pomaganie pszczołom” proszę włożyć między brednie. Pszczół zarówno w Polsce jak i na świecie w ostatnich latach przybywa, a straty zimowe nie potrafią na razie tego trendu odwrócić.

Zarówno pszczelarze, którzy nazywają siebie „naturalnymi”, jak i ci, którzy nie uważają za konieczne przypinać sobie żadnej łatki, z entuzjazmem manipulują posiadanymi rodzinami pszczelimi zgodnie z własnym widzimisię. Stwierdzenie, że coś może owadom pomóc lub zaszkodzić, pochodzi z naszego obszaru pojęciowego, z naszego życia, które jest złożone, oparte w dużej mierze o czynności rozumu, który lubi sobie wyobrażać to i owo.

Obłuda, jak prawi przysłowie, jest hołdem występku złożonym cnocie. A ponieważ w umieraniu pni nie znajdziesz zbrodni, odrzućmy i obłudę. Przyznajmy otwarcie, że po prostu lubimy pszczelarzenie. Kochamy poszczególne jego aspekty, jak zbiory miodu, pyłku, propolisu, mleczka, jadu, namnażanie rodzin, obserwacje, jak rosną, pracę z rójkami, a nie zapominajmy o wszelkich czynnościach pobocznych, jak stolarka pasieczna i pszczelarskie imprezy. Przy czym właśnie zbiory miodu łączą pszczelarzy wszystkich krajów i dlatego wymieniłem je na pierwszym miejscu. Bo chyba każdy chciałby, choćby od czasu do czasu, uszczknąć bodaj odrobinkę, przynajmniej z nadwyżki produkcji, o ile taka się pojawi. Zatem nie opowiadajmy bzdur, że zależy nam, aby nasze pszczoły były zdrowe, bo i tak ostatecznie wszystko przeliczamy na miód. Pragniemy zbiorów.

Acz nie tylko. Doświadczamy obcej profanom radości, kiedy na wiosnę widzimy ruch na wylotkach, bo to oznacza, że cały poprzedni sezon nie poszedł tak zupełnie na marne. Pszczoły żyją. I to nas cieszy, bo w nadchodzącym sezonie znowu mamy szansę na zbiory miodu. Czyli pragniemy też przyszłych zbiorów.

Ale pszczoły mogą też nie przeżyć. I tego się boimy. Nie zakłóca nam jednakowoż nocnego wypoczynku duszny dylemat, czy aby nie za mało kochamy swoje krainki, buchwasty, kaukazy. Po prostu boimy się, że z takim trudem i nakładem kosztów przez lata budowana pasieka w parę zimowych miesięcy przemieni się w stertę drewnianych (poliuretanowych, styropianowych, innych) pudeł pełnych ramek. Boli nas śmierć żywych istot, bo to one są kluczową częścią naszej pasieki. Po prostu nie chcemy kolejnej wiosny szukać na rynku przezimowanych rodzin pszczelich na sprzedaż. Pragniemy mieć własne, które przeżyły zimę i są gotowe do kolejnego sezonu pracy. Czyli to, na czym wszystkim pasiecznikom zależy, to kręcąca się, niczym dobrze naoliwiona maszyna, pasieka pełna pszczół gotowych wypracować nadwyżkę miodu. Rok do roku.

Między pszczelarzami naturalnymi a pozostałymi (w tym milczącą większością) różnicę można wykazać tylko w sposobie, w jaki chcą ten podstawowy rezultat osiągnąć.

Pszczelarze naturalni uważają, że ich owady winny przeżywać zimę bez usilnego wsparcia ich pasterza. Wystawiają je zatem na (swoim zdaniem) skalkulowaną presję środowiska. Nie rzucają im kłód pod nogi (nie dosłownie). Sama natura robi to za nich. A oni liczą, że w końcu ich cel sam się zrealizuje, bo (jak wierzą) takie są prawa natury.

Pszczelarska większość podchodzi do sprawy w sposób tradycyjny, zgodny z odruchowym sposobem myślenia, typowym dla technokratów: jeżeli jest problem, należy go rozwiązać. I to możliwie najprostszym sposobem. Zatem jeżeli widzą chorobę u pszczół, żądają skutecznego na nią lekarstwa. I tyle.

Pszczelarze „naturalni” twierdzą, że nie ma zupełnie skutecznych lekarstw, a ciągłe protezowanie odporności pszczół na dłuższą metę skutkuje ich coraz większą podatnością na choroby.

Pszczelarze pozostali zwykle zgadzają się z powyższym, ale nic z tym nie robią. Bo w każdym kolejnym sezonie miód musi być. I basta.

Zaryzykowałbym zatem twierdzenie, że to pszczelarze naturalni jako pierwsi wyskoczyli z ustawianiem kwestii zdrowia pszczół w kategoriach etycznych (ustawiczne leczenie jest złe na dłuższą metę), a społeczność pszczelarska przejęła ich metodę i odwróciła przeciwko nim (pozwalanie na śmierć rodziny pszczelej jest niehumanitarne). Czyli czeski film. A wszystkim chodzi o to samo. Tylko różnych rzeczy się obawiamy. A kto ma rację – zapewne nikt. Albo wszyscy na raz. Albo kto tam sobie chce.

Krzysztof Smirnow

The post Kilka słów o tym czy „niehumanitarnym” jest zostawianie słabnących rodzin pszczelich na śmierć. first appeared on Wolne Pszczoły.

]]>
O łapaniu wędrujących rojów słów kilka http://wolnepszczoly.netlify.app/o-lapaniu-wedrujacych-rojow-slow-kilka/ Fri, 24 Mar 2017 11:00:56 +0000 http://wolnepszczoly.netlify.app/?p=1425 Kiedy marcowe pluchy bębnią o dach, drepczę w kółko po pokoju i zastanawiam się, czy istnieją jeszcze dzikie pszczoły w mojej okolicy? Nie widzę innej metody, aby to sprawdzić, jak tylko spróbować je schwytać. Aby je złapać, trzeba wymyślić, jak to zrobić. Tekst ten stanowi kompilację wiadomości znalezionych w Internecie na temat łapania wędrujących rojów […]

The post O łapaniu wędrujących rojów słów kilka first appeared on Wolne Pszczoły.

]]>
Kiedy marcowe pluchy bębnią o dach, drepczę w kółko po pokoju i zastanawiam się, czy istnieją jeszcze dzikie pszczoły w mojej okolicy? Nie widzę innej metody, aby to sprawdzić, jak tylko spróbować je schwytać. Aby je złapać, trzeba wymyślić, jak to zrobić. Tekst ten stanowi kompilację wiadomości znalezionych w Internecie na temat łapania wędrujących rojów pszczelich, artykułów w pismach branżowych, dyskusji na forach oraz świadectw praktyków.

Sztukę tę zaliczyć można do grupy niszowych sportów ekstremalnych o starożytnej tradycji – nie inaczej człowiek wszedł w „posiadanie” pierwszych rodzin pszczelich, jak je po prostu przywabił do osiedlenia się w wydłubanej przezeń barci – jeżeli mowa o krainach Północy, gdzie zima trwa kilka miesięcy i owady musiały opracować strategię jej przetrwania. Odmiennie od klasycznych rozrywek znudzonych mieszczuchów, którzy ryzykują życie skacząc na spadochronie, nurkują w głębinach bez akwalungów, czy ścigają się z dzikimi bykami, zajęcie to wymaga nie tylko pewnej sprawności fizycznej, ale również – odrobiny pomysłowości i zdolności manualnych. A to dlatego, że po pierwsze, aby łapać roje, potrzebujemy zbudować rojołapki.

Oczywiście, samo pojęcie „łapania”, w kontekście tego, o czym zamierzam tu napisać, brzmi oszukańczo. W tym tekście chodzi mi o przedstawienie takiej zabawy, która polega na przywabianiu do naszego pudła pszczół wędrujących w poszukiwaniu nowego domu.. Innymi słowy, tylko one same się mogą złapać. Pszczelarz-łowca może tylko ustawić „pułapki” i czekać. Czasami na Godota.

 Rojołapka

Rojołapka to uproszczony ul, albo inna namiastka siedliska pszczelego. O ile dziupla powstaje w sposób naturalny i pszczoły muszą ją sobie same dostosować, a ul zaprojektowany jest głównie pod wygodę pszczelarza, rojołapka znajduje się gdzieś pośrodku. Jej podstawowym zadaniem jest przywabić rodzinę pszczelą i zachęcić do osiedlenia.

Jakie cechy winna spełniać dobrze zaprojektowana rojołapka?

Rojołapki można zrobić z czegokolwiek np. ze starej skrzyni
Rojołapki można zrobić z czegokolwiek np. ze starej skrzyni

Powinna być przede wszystkim tania. Niestety, w naszym obszarze kulturowym trudno mieć pewność, że jakikolwiek przedmiot pozostawiony w miejscu publicznym (choćby to był środek lasu), będzie tam sobie bez sensu leżał niewykorzystany tylko dlatego, że ktoś go tam położył. Zapobiegliwość i skrzętność nasza i naszych rodaków nie pozwala na podobne marnotrawstwo,w myśl słów “przewróciło się – niech leży”. Zatem rojołapkę należy wykonać możliwie tanio, z jak najmniejszym nakładem pracy, w jak najprostszej technologii – jeżeli ktoś dokona jej „recyclingu”, nie będzie nam aż tak bardzo żal. Najtańszym rozwiązaniem wydaje się tekturowe pudło owinięte folią. Nie ja to wymyśliłem, tylko pewien Ukrainiec, który opublikował później filmik na youtube, jak do jego rojołapki z tektury i worka na śmieci wprowadziły się pszczoły. Postanowiłem skopiować jego pomysł, gdyż wydawał mi się najmniej ryzykowny pod względem wysiłku i kosztów – dopóki nie wiem, czy w ogóle warto się w to bawić w mojej okolicy, wolę oszczędne rozwiązania. Mam dobry dostęp do dużych pudeł tekturowych, ale w razie czego poszedłbym po nie na zaplecze jakiegoś supermarketu. Worki foliowe zastąpiłem starą folią malarską i taśmą typu strecz, bo akurat to miałem pod ręką. Wszystko skleiłem przy pomocy taśmy pakowej.

Rojołapka tekturowa
Rojołapka tekturowa

Zacznijmy od konstatacji, że pszczoły w razie potrzeby potrafią zasiedlić najdziwniejsze miejsca: stare lodówki, dziury w murze, szczeliny w skałach, zbiorniki po paliwie, dziurawe opony… Ukraińska pszczoła stepowa w naturze gnieździła się w ziemnych norach pozostawionych przez inne stworzenia. Zatem powinniśmy raczej rozważyć wygodę pszczelarza oraz wybór materiału, który da naszej rojołapce przewagę nad mnóstwem innych potencjalnych siedlisk.

Rójka w kominie wentylacyjnym
Rójka w kominie wentylacyjnym
Pszczoły w oponie Zdjęcie ze strony: http://www.komando.com/wp-content/uploads/2016/06/maxresdefault-1-17-970x546.jpg
Pszczoły w oponie
Zdjęcie ze strony: http://www.komando.com/wp-content/uploads/2016/06/maxresdefault-1-17-970×546.jpg
Pszczoły w ościeżnicy okna Zdjęcie ze strony: http://2.bp.blogspot.com/-0BrDAbqSeVw/U1N0UFmH3CI/AAAAAAAAB4o/d8J_Hru37wU/s1600/Bees-between-window-and-shu.jpg
Pszczoły w ościeżnicy okna
Zdjęcie ze strony: http://2.bp.blogspot.com/-0BrDAbqSeVw/U1N0UFmH3CI/AAAAAAAAB4o/d8J_Hru37wU/s1600/Bees-between-window-and-shu.jpg

Doświadczenia łowców rojów pokazują tutaj, że zdecydowanie najlepszym miejscem dla pszczół jest… Ul. Dokładniej rzecz biorąc – pojemnik, w którym wcześniej mieszkały pszczoły. Potwierdzają to wszystkie obserwacje. Pszczoły najchętniej osiedlają się w miejscu, w którym żyła wcześniej jakaś inna rodzina. Co to znaczy dla rojołapki? Najlepiej, aby była wykonana z drewna i dobrze pachniała propolisem i woskiem. Resztki starych plastrów, jakieś śmieci po padłych rodzinach, wszystko to może złożyć się na sukces w postaci przywabienia wędrującego roju.

Wnętrze rojołapki
Wnętrze rojołapki

Pamiętajmy jednak, że nasz sukces (czyli osiedlenie się pszczół w rojołapce) zależy w dużej mierze od szczęścia, ponieważ tak naprawdę nie wiemy, co ostatecznie decyduje, że pszczoły wybiorą właśnie nasze pudełko, a nie cokolwiek innego (a potrafią osiedlać się naprawdę w zadziwiających miejscach, zapytajcie strażaków). Fakt, że pszczoły w ogóle „biorą pod uwagę” naszą rojołapkę wynika z braku dużych obszarów leśnych, na których rodziny pszczele mogłyby bytować w stanie dzikim i bez ingerencji człowieka.

Na świecie znaleźli się naukowcy, którzy spróbowali rozszyfrować pszczele preferencje. I tak:

  • pojemność pudła winna być większa niż 30 i raczej mniejsza niż 50 litrów;
  • jego kształt raczej nie ma znaczenia, choć z praktycznych przyczyn lepiej, aby pojemnik był wyższy niż szerszy;
  • wielkość otworu wlotowego (patrząc z wewnątrz rojołapki – wylotowego): około 5-15cm2;
  • ponoć najlepszy jest okrągły otwór wlotowy.
Rojołapka drewniana
Rojołapka drewniana

Z punktu widzenia wygody łowcy pszczelich rojów pamiętać warto jeszcze, aby pudło było możliwie lekkie, bo ciężkie trudniej wciągać po drabinie, czy wspinać się z nim po drzewie.

szymon_1
Rojołapka z płyty Durelis

Doświadczenia jednego z kolegów ze Stowarzyszenia Wolnych Pszczoł z sezonu 2016 wskazują, że ważną cechą potencjalnego siedliska może być dobra wentylacja. Otóż większość rójek, które zebrał w tym roku „ratując” okolicę od dziko osiedlających się pszczół, wybierała pionowe przewody wentylacyjne. Czyli być może warto zaprojektować z dołu osiatkowany otwór tworzący efekt komina w połączeniu z dedykowanym wylotkiem umieszczonym na ścianie rojołapki, bliżej jej górnej części. Jeżeli ktoś ma bardziej tradycyjne upodobania, może wylotek umieścić bliżej dna, a otwór wentylacyjny pod daszkiem pudła. Nie wydaje się to jednak kluczowym warunkiem powodzenia.

Barć
Barć

Warunkiem absolutnym i chyba jednym z ważniejszych jest wodoodporność rojołapki. Pudło winno być wodoszczelne i suche w śodku. Nic tak nie szkodzi pszczołom jak nadmierna wilgoć z nieszczelnego daszku. A już szczególnie byśmy się zawiedli, gdyby rójka zdecydowała się osiedlić w naszej rojołapce i zginęła później, bo nie dopilnowaliśmy takiego prostego acz ważnego szczegółu technicznego. Dlatego tekturowe pudło owinięte folią, choć stanowi najtańsze chyba możliwe rozwiązanie, nie wszędzie i nie zawsze spełni swoje zadanie. Z doświadczenia powiem, że kilka warstw streczu i dodatkowo worek na śmieci nie uchronią tektury przed wilgocią. A kiedy pudło już raz zamoknie, to folia skutecznie zapobiegnie jego wysychaniu – i z naszej rojołapki nici. Bo pszczoły nie lubią mieszkać w basenie. Za to ciężka (niestety!), drewniana skrzynia doskonale spełni swoje zadanie, gdyż drewno potrafi wchłonąć ewentualną wilgoć, a nieduże szpary pszczoły same ochoczo zalepią kitem. Warto tutaj trochę pomyśleć.

Oczywiście, rolę rojołapki znakomicie spełni jakikolwiek stary, nawet zaniedbany, dobrze pociągnięty propolisem, ul, którego nie zamierzamy już używać w naszej pasiece. Nam się może nie podobać, ale przecież liczą się gusta pszczół.

Skrzynki de lux ;)
Skrzynki de lux 😉

W projektowaniu rojołapki powinniśmy też uwzględnić, co właściwie ma się wydarzyć, kiedy pszczoły już się w niej osiedlą. Zakładam, że łowimy rójki, aby przenieść je do naszej pasieki. Można postępować inaczej: niektórzy członkowie Stowarzyszenia Wolne Pszczoły rozpoczęli projekt wieszania na drzewach sztucznych barci – na dobrą sprawę są to rojołapki, których nikt nie ma zamiaru sprawdzać, ani przesiedlać z nich pszczół. Niech sobie tam żyją, na zdrowie! Jeżeli w planach mamy jednak osadzenie złapanej rodziny pszczelej w jednym z naszych uli, warto przemyśleć konstrukcję rojołapki pod tym kątem. A zatem być może powinna ona zawierać w środku zapas ramek w rozmiarze, jakim posługujemy się w naszej pasiece. Jeżeli będą to nasze stare ramki, z resztkami, lub pełną, czarną, dobrze przeczerwioną woszczyną, stanowić będą dodatkowy…

Wabik

Jeżeli pszczoły w swoich poszukiwaniach, czy to domu, czy pożytku, kierują się w dużej mierze zmysłem powonienia, warto, aby nasza rojołapka odpowiednio im pachniała. Wyżej wspomniane stare ramki to świetny pomysł. Pszczoły lubią się osiedlać w miejscach, gdzie przedtem już bytowały inne pszczoły. Być może dla pszczół to sygnał, że miejsce jak najbardziej nadaje się do osiedlenia, skoro już jakieś pszczoły żyły w nim wcześniej? W każdym razie jeżeli na plastrach znajdzie się dodatkowo odrobina starego miodu, z pewnością to nie zaszkodzi, a może pomóc przywabić więcej zwiadowczyń.

Ale jest jedna sztuczka, o której zawsze warto pamiętać, nawet jeżeli jesteśmy zupełnie początkującym pszczelarzem i po prostu nie mamy starych ramek ani innych utensyliów, które dla doświadczonych kolegów są oczywistością: olejek trawy cytrynowej. Naukowo dowiedziono, że jego skład jest uderzająco podobny do feromonu, który pszczoły wydzielają z tzw. gruczołu Nasonowa, aby przyciągnąć swoje siostry do danego miejsca. Można go porównać do wielkiego transparentu „Promocja tędy!” – pszczoły po prostu nie potrafią mu się oprzeć.

Zdjęcie ze strony: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/2/25/Nasonov-gland.jpg
Zdjęcie ze strony: https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/2/25/Nasonov-gland.jpg

Paroma kroplami olejku nasączyć watkę, którą należy zawinąć w kawałek folii lub wsadzić do częściowo otwartej (czyli częściowo zamkniętej) torebki strunowej. Chodzi o to, aby zapach uwalniał się powoli i wystarczył na długo. Bez obaw, pszczoły potrafią go wyczuć z odległości kilku kilometrów.

Jeżeli jesteś doświadczonym pszczelarzem i strzeliło Ci do głowy łapać wędrujące roje, możesz przygotować miksturę zawierającą feromon matki pszczelej. Do tego celu używamy niewielkiej buteleczki ze spirytusem (rektyfikowanym, nie salicylowym!), do której wrzucamy truchła naszych matek pszczelich, które znajdziemy np. w rodzinach osypanych w czasie zimy (jeżeli od lat nie osypała Ci się żadna rodzina, a nie stosujesz żadnych środków chemicznych w celu walki z warrozą lub innymi chorobami, Stowarzyszenie Wolne Pszczoły prosi o pilny kontakt!). Po jakimś czasie, gdy w buteleczce znajdzie się już co najmniej kilka matek, wieść niesie, że mieszanka zacznie wydzielać niewyczuwalny dla nas, ale bardzo wyraźny dla pszczół zapach wabiący pszczelich zwiadowców. Stosować podobnie jak olejek trawy cytrynowej.

Jeżeli jesteśmy tak zupełnie początkującym pszczelarzem, który jeszcze nie ma swoich pszczół ani uli, nie mamy pojęcia, skąd wziąć olejek trawy cytrynowej, czy watkę – powieszenie pustego pudełka też może zadziałać. Kto wie? Przecież w kominach wentylacyjnych nikt wcześniej nie pozostawiał wabika, a pszczoły jednak się do nich wprowadzały. Jak mówił Kubuś Puchatek: z pszczołami nigdy nic nie wiadomo.

Gdzie ustawić rojołapkę

Położenie rojołapki winno jak najbardziej przypominać naturalne pszczele siedliska. Uważa się, że pomimo lat hodowli i selekcji, owady wciąż „pamiętają”, jak wyglądał ich naturalny dom – wciąż pozostały im te same instynkty, a więc troska o bezpieczeństwo, wentylację, odpowiednią kubaturę gniazda czy dostępność pożytków w okolicy. A gdzie mieszkała europejska pszczoła miodna w krainach Północy? Najczęściej w drzewnych dziuplach. W starych, wypróchniałych, czasem uschniętych drzewach, pustych w środku. Oczko takiej dziupli zwykle znajdowało się ładne kilka metrów nad poziomem gruntu, co przy okazji utrudniało wielu leśnym stworzeniom dobranie się do pszczelich zapasów. Lata badań nad pszczołami pokazały jednak, że owady te są wprost niewiarygodnie elastyczne i potrafią bytować w warunkach, które wywołałyby szlachetną siwiznę na skroniach uczonych. Zatem poniższe warunki należy traktować jako referencyjne i zastosować w miarę możliwości. Przyjmijmy, że im więcej ich spełnimy tym większe mamy szanse na złapanie rójki!

Skrzynki w lesie
Skrzynki w lesie

Jeżeli chcemy i możemy spełnić ustalone eksperymentalnie pszczele potrzeby, rojołapkę należy umieścić:

  • możliwie wysoko (3-5 metrów nad ziemią wystarczy), choć dla wygody można zawiesić tak, aby móc ją sięgnąć wyciągniętą ręką. Pamiętajmy, że im wyżej się znajdzie, tym chętniej pszczoły ją będą „rozważać”, a tym trudniej będzie się do niej dobrać naszym życzliwym współplemieńcom. W tym kontekście też między bajki należy włożyć opowieści, że pszczoły potrzebują drewnianych pomostów do uli, gdyż nie są w stanie dolecieć do wylotka objuczone nektarem lub pyłkiem. Doskonale funkcjonowały w koronach drzew i świetnie też radzą sobie w ulach wystawionych na dachach budynków;
  • na skraju łąki lub leśnej polany – pszczoły potrafią bytować zarówno w otwartym słońcu, jak i w głębokim cieniu, ale najbardziej lubią sytuację pośrednią, gdy w najgorętszej porze dnia ich dom jest choć częściowo zasłonięty przed palącym słońcem;
  • dobrze, aby wylotek skierowany był na południe lub wschód (lub pomiędzy);
  • w pobliżu jakiegoś źródła wody, może to być rzeczka, staw, sadzawka, czy ostatecznie kałuża. Bagno oczywiście pszczołom bardzo się spodoba;
  • w miejscu dobrze ukrytym i rzadko nawiedzanym przez ludzi – aby ustrzec się przed ich pokojową interwencją. Zarówno pszczoły jak i ich łowcy lubią odosobnienie;
  • uwaga, tutaj punkt poniekąd przeczący poprzedniemu: w pobliżu ciągów komunikacyjnych, strumieni, kanałów, linii wysokiego napięcia – otóż pszczoły bardzo chętnie wykorzystują wytwory ludzkie do nawigacji. Przecinką leśną znacznie łatwiej się leci, niż klucząc między drzewami;
  • w miejscu gwarantującym stabilność – po pierwsze pszczoły muszą czuć, że ich dom jest stabilny i zaraz się nie zawali, a po drugie ustawiając skrzynki na pewnej wysokości powinniśmy mieć pewność, że nie spadną na głowę przypadkowemu przechodniowi. A więc to na nas, którzy wieszamy wysoko ciężkie przedmioty, ciąży odpowiedzialność za należyte zapewnienie bezpieczeństwa innych.
Rojołapka na drzewie
Rojołapka na drzewie

Jak widać, warunków tych nie ma aż tak wiele, a ich spełnienie nie wymaga kosmicznych nakładów ani finansowych, ani pracy. Wystarczy przyjąć nawyk spacerów, czy przejażdżek rowerowych, podczas których wyszukamy odpowiednie miejsca.

Rojołapki tekturowe
Rojołapki tekturowe

Jeżeli w okolicy znajdujemy zatrzęsienie miejsc, które spełniają wyżej wymienione warunki, możemy nasz wybór bardziej ograniczyć. Otóż dobrze jest powiesić rojołapkę na drzewie, które z góry (nie z dołu!) stanowi dobry punkt orientacyjny – w nawigacji powietrznej pszczoły wykorzystują zmysł wzroku i nawigują podobnie do pierwszych pilotów samolotów. Oczywiście zamiast drzewa znakomicie sprawdzi się budynek – o ile pozwolą nam na to jego właściciele.

Jeżeli wiemy, gdzie w pobliżu znajdują się inne pasieki, pamiętajmy, że zdaniem doświadczonych łowców rój pierwak (ze starą matką i największą liczbą pszczół) ma tendencję kierować się raczej na północ niż południe.

Rojołapka tekturowa na drzewie
Rojołapka tekturowa na drzewie

Wylatująca rójka ma podobny zasięg jak pszczoła-robotnica. Ogranicza ją przyciężka i czasem starawa matka, ale przebycie dwóch, trzech kilometrów nie stanowi dla niej problemu. Zatem określenie użyte wyżej „w pobliżu”, czasami oznacza po prostu dowolne miejsce w naszej okolicy. Na terytorium Polski trudno także znaleźć obszary, gdzie stałoby niewiele pasiek, lub byłyby bardzo rzadko rozmieszczone. Cieszymy się wysokim poziomem napszczelenia i nikt nie ma prawa poważnie narzekać na brak zapylaczy, o ile sam ich aktywnie nie zwalcza.

Kiedy ustawiać rojołapkę

Roje wylatują w sezonie rojenia się rodzin pszczelich. W warunkach polskich oznacza to okres od początku maja do końca czerwca, z dokładnością do miesiąca. Pierwsi zwiadowcy wylatują z uli już w marcu, w poszukiwaniu źródeł pyłku. Przy okazji odbywa się aktywne mapowanie okolicy. Zatem dobrze jest powiesić rojołapki możliwie wcześnie, ale nie zbyt wcześnie: jeżeli zrobimy to, zanim pojawią się liście, przyroda może nas zaskoczyć i ukryć nasze dzieło przed pszczołami pod gęstym listowiem. Cóż, dla pszczół może to nie stanowić aż takiego problemu, choć niektórzy doświadczeni łowcy zalecają, aby rojołapka była dobrze widoczna. Jednak w naszej okolicy brak osłony może skłaniać różnych ciekawskich i wandali, aby odpowiednio „zajęli się” naszym pudłem.

Co dalej ?

Powiesiliśmy naszą świetną rojołapkę, jedną lub więcej, w możliwie doskonałych miejscach. Dalej pozostaje czekać. Od początku maja warto je regularnie, co około dwa tygodnie, odwiedzać, aby sprawdzić, czy coś w nie nie wpadło. Nie koniecznie muszą to być pszczoły. Decyzję, co robić, jeżeli w naszej rojołapce zagnieździ się jakieś życie, które miodu nie przynosi, a (być może) też żądli – pozostawiam przyszłym łowcom rojów, czyli Wam, Drodzy Czytelnicy.

Jeżeli jednak, pomimo naszych starań, pewnego popołudnia stwierdzimy, że w jednym z naszych pudeł żyje i prosperuje rodzina pszczela, to… Technika przesiedlania pszczół do pasieki nie stanowi tematu tego artykułu. Jeżeli chcemy, możemy to jednak zrobić. A jeżeli akurat nie mamy wolnego ula, możemy pszczoły pozostawić w ich wybranej rojołapce. Kto wie, może na wiosnę znowu je zobaczymy?

Rój w skrzynce
Rój w skrzynce

Jeżeli jednak przesiedliliśmy rodzinę z rojołapki na pasiekę, warto pudełko odwiesić z powrotem na miejsce, które przywabiło pszczoły. Możliwe, że kolejne dadzą się przywabić jeszcze w tym roku.

Owocnych łowów!

 Krzysztof “Flamenco” Smirnow

The post O łapaniu wędrujących rojów słów kilka first appeared on Wolne Pszczoły.

]]>