The post IX Zjazd Stowarzyszenia “Wolne Pszczoły” czyli sprawy formalne first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>Piątek wieczór jak zwykle w miłej atmosferze zjedliśmy kolację, a później spędziliśmy czas na pogaduszkach o pszczołach. Następnego dnia zaraz po pysznym śniadaniu czekało na nas Walne Zgromadzenie członków Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego “Wolne Pszczoły”.
Szybko zatwierdziliśmy formalne sprawozdania Stowarzyszenia i zajęliśmy się najpierw sprawami najpilniejszymi.
Wobec powstania w ostatnich miesiącach nowej organizacji promującej pszczelarstwo uprawiane całkowicie bez stosowania jakichkolwiek środków do tak zwanego “leczenia”, koordynator Projektu “Fort Knox” zainicjował wydzielenie go z spod skrzydeł Stowarzyszenia. Jednym z powodów była chęć otwarcia przedsięwzięcia na szersze grono potencjalnych uczestników, którzy nie byliby członkami Stowarzyszenia “Wolne Pszczoły”, a chcieliby w nim przyjąć udział. Była to propozycja kontrowersyjna i wzbudziła wiele emocji w czasie dyskusji. Ostatecznie Stowarzyszenie w głosowaniu zdecydowało usamodzielnić Projekt i przekazać jego uczestnikom zbudowaną markę oraz swobodę podejmowania dalszych decyzji odnośnie kierunków rozwoju. Trzymamy kciuki za dalsze postępy “Fortu Knox” i będziemy o nim informować.
Skończyła się kadencja dotychczasowego Zarządu. Zmieniony został regulamin i sprowadzono Zarząd do jednoosobowej funkcji Przedstawiciela, na którego ponownie został wybrany Krzysztof Smirnow. Praca papierkowa w toku, formalności dokończymy na następnym Walnym Zgromadzeniu.
Dziękujemy poprzednim członkom Zarządu za ich pracę i zaangażowanie.
Koordynator wydania aperiodyku “Wolnopszczelarstwo”, Jakub Jaroński, podsumował udane przedsięwzięcie i zdał projekt. Dziękujemy za jego pracę, jak również całemu zespołowi redakcyjnemu. Wydawanie czasopisma było trudnym, ale jednocześnie inspirującym i bardzo pouczającym procesem. Ustaliliśmy też, że musimy dokończyć produkcję krótkiego filmu promocyjnego, nad którym prace rozpoczęliśmy jeszcze półtora roku temu.
W dalszym toku obrad podsumowaliśmy pozostałe sprawy oraz rozmawialiśmy o innych przedsięwzięciach wartych rozważenia. O niektórych będzie można przeczytać już wkrótce na naszej stronie. Nawał spraw ledwo pozwolił nam zdążyć na obiad, część tematów mogłaby zostać jeszcze pogłębiona, jednak zdecydowaliśmy się zrobić to na forum i pozwolić chętnym działać.
Po wyjątkowo smacznym i obfitym obiedzie powoli rozjechaliśmy się z powrotem do domów. To był krótki, acz obfity w pomysły i emocje zjazd. Krótsza jego forma, bo zaledwie 24h, pozwoliła dołączyć większej liczbie członków stowarzyszenia bez znacznego rozbijania ich prywatnych planów, lecz większość z nas czuła niedosyt. Niemniej taka forma zjazdu również się sprawdziła.
Do zobaczenia na następnym zjeździe!
The post IX Zjazd Stowarzyszenia “Wolne Pszczoły” czyli sprawy formalne first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post Wybrane gatunki drzew i krzewów, kwitnące w okresie deficytu popularnych pożytków pszczelich. first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>Większość pszczelarzy spotyka się z problem ubogiej bazy pożytkowej w bezpośrednim sąsiedztwie swoich pasiek, podczas wczesnowiosennych oblotów pszczół po zimowli.
Ci bardziej zapobiegliwi, sadzą wierzby (Salix sp.) czy leszczyny (Corylus avellana).
Z „głodem pożytków”, spotykamy się ponownie po kwitnieniu lipy szerokolistnej (Tilia platyphyllos) czy lipy drobnolistnej (Tilia cordata).
Mając na uwadze ten fakt, chciałbym podzielić się moimi spostrzeżeniami w tym zakresie i zaproponować możliwość uzupełnienia bazy pokarmowej dla naszych podopiecznych, poprzez sadzenie rzadziej spotykanych, a równie przydatnych gatunków/odmian drzew i krzewów.
Podkreślę, że większość opisanych przeze mnie roślin, rośnie w moim ogrodzie, a ponad trzydziestoletnie doświadczenie, obserwacje skłaniają mnie do dzielenia się nimi z czytającymi te słowa.
Naturalnie zdaję sobie sprawę z faktu, że podjęte czynności będą skuteczne tylko w skali „micro”. Wychodzę jednak z założenia, że warto jest robić cokolwiek w tym zakresie, niż bezczynnie czekać na zmienną aurę i „ubóstwo” przedwiośnia czy późnego lata – wczesnej jesieni (przynajmniej w sferze dendroflory z punktu widzenia pszczelarza).
Dodatkową zaletą takich działań jest to, że większość opisanych gatunków posiada – poza walorami wczesnego pożytku pszczelego – również walor estetyczny (ozdobny) w ogrodach. W tekście zawarłem opisy roślin, których termin kwitnienia (przy założeniu optymalnych warunków atmosferycznych) przypada w najbardziej skrajnych miesiącach roku (styczeń-marzec, sierpień-październik). Dla roślin o wybitnych walorach użytkowych (licznie i chętnie oblatywanych – obserwacje własne) wytłuściłem nazwy.
Zmienność aury w tym okresie (koniec zimy – początek wiosny) sprawia, że niestety musimy liczyć się z niestabilnością źródła – głównie pyłku czy nektaru (temperatura, wiatry, opady). Nawet nasza rodzima leszczyna (Corylus avellana), olsza czarna (Alnus glutinosa) czy wierzba (Salix sp.) mogą nas w tym oczekiwaniu rozczarować.
W optymalnych warunkach wczesnowiosennych można uzupełnić bazę pokarmową sadząc :
1. Wawrzynek wilczełyko (Daphne mezereum) – wolno rosnący krzew, do 1m wysokości. Liście wąskie, eliptyczne. Dość często spotykany w lasach na żyznych, wilgotnych stanowiskach. Kwiaty średnicy 12 mm, różowofioletowe, silnie pachnące, w pęczkach po dwa-trzy. W naturalnym środowisku kwitnie początek marca do kwietnia. W osłoniętych, zacisznych miejscach kwitnienie przypada na koniec lutego – początek marca. Kwitnie dość długo, do dwóch-trzech tygodni. W przypadku powrotu niezbyt silnych, krótkotrwałych mrozów, potrafi zwinąć płatki kielicha, by ponownie rozwinąć je w okresie ocieplenia. Stanowisko słoneczne do półcienistego, gleba żyzna, umiarkowanie wilgotna o odczynie zbliżonym do alkalicznego. Gatunek całkowicie odporny na mrozy. Rozmnażany z nasion wchodzi w okres kwitnienia po dwóch-trzech latach. Gorzej rośnie na glebach suchych i jałowych. Posiada ozdobne, jaskrawoczerwone owoce – trujące (!).
W handlu spotykana jest odmiana ‘Alba’ o kwiatach białych i żółtych owocach (również trujących). Kwitnie znacznie obficiej, w porównaniu do wcześniej opisanego.
2. Dereń jadalny (Cornus mas) – duży, rozłożysty krzew, wielopędowy do ok. 5 m wysokości. Liście do 10 cm, eliptyczne. Kwiaty pojawiają się w sprzyjających warunkach pogodowych (wczesna, ciepła wiosna) już na początku marca. Zazwyczaj kwitnie bardzo obficie w drugiej połowie marca – do początków kwietnia. Całkowicie mrozoodporny w naszych warunkach klimatycznych. Bardzo wytrzymały na suszę. Może rosnąć w cieniu większych drzew, ale w tym przypadku należy się liczyć ze słabszym kwitnieniem. Uprawiany powszechnie ze względu na jadalne, smaczne owoce (dereniówka). Preferuje gleby żyzne, głębokie i przepuszczalne. W handlu znaleźć można kilka odmian barwnych (liście) i bardzo liczne odmiany owocowe (selekcjonowane pod względem wielkości owoców). Termin i obfitość kwitnienia sprawiają, że gatunek ten jest masowo oblatywany przez pszczoły.
Wczesnego kwitnienia należy spodziewać się po egzemplarzach rozmnażanych przez ukorzenianie pędów lub (najczęściej) przez szczepienie. Nasiona wysiane przelegują nawet dwa-trzy lata, a w okres kwitnienia wchodzą dopiero po kolejnych 3-5 latach (w optymalnych warunkach).
Roślina ze wszech miar godna polecenia dla pszczelarzy.
3. Wiśnia wczesna (Prunus incisa) – duży krzew, małe drzewko do 4 m wysokości. Liście jajowate do 3-5 cm długości. Kwiaty białoróżowe, po dwa-trzy w pęczku, średnicy do 2 cm. W zacisznym, osłoniętym i słonecznym stanowisku może kwitnąć już w drugiej połowie marca (zazwyczaj w początkach kwietnia). Okres kwitnienia wynosi od tygodnia do dwóch. Kwitnie bardzo obficie i jest chętnie oblatywana przez pszczoły. W handlu najczęściej spotykana jest odmiana ‘Kojou-no-mai’. Jest odporna na mróz, dorasta wolno do 2 m średnicy. Gleba żyzna i umiarkowanie wilgotna. Zaznaczyć należy, że czas wczesnego kwitnienia mogą komplikować nocne spadki temperatury, dlatego też powinno sadzić się ją w miejscach zacisznych i słonecznych.
4. Leszczynowiec (Corylopsis sp.) – są to rozłożyste krzewy do 2 m wysokości. Liście (wg literatury) podobne do liści leszczyny, do 10 cm długości. Roślina spokrewniona z bardziej znanymi oczarami (Hamamelis). Kwiaty w budowie podobne do pierwiosnka (Primula veris), długości do 10 mm, żółte, zebrane w zwisające grona do 3-6 cm długości, pachnące i chętnie oblatywane przez pszczoły (nektar-pyłek). To dość rzadko spotykany gatunek w sprzedaży (bardziej ambitne szkółki mają ją w swojej ofercie). W warunkach zacisznych miejsc, na glebie żyznej, umiarkowanie wilgotnej rośnie całkiem przyzwoicie. Nie znosi obecności wapnia w glebie jak i letniej suszy. Kwiaty pojawiają się już na początku marca i kwitnie do dwóch tygodni. Na stanowiskach narażonych na silne, zimowe wiatry mogą przemarzać pączki kwiatowe. Dlatego też polecany jest dla terenów zachodniej i południowej Polski. Spełniając wymienione wyżej kryteria dotyczące miejsca sadzenia i podłoża, zadowalająco radzi sobie w warunkach klimatu Polski.
5. Kalina wonna (Viburnum farreri) – zwana też kaliną wczesną, jest to krzew do 2-4 m wysokości, o wyprostowanych pędach. Kwiaty rurkowate zebrane w główkowate kwiatostany, barwy białej z różowym odcieniem. Pojawiają się już pod koniec lutego, zazwyczaj na początku marca. Nocne przymrozki pojawiające się nocą, w granicach 2-3 stopni poniżej zera, nie uszkadzają kwiatostanów. Kwiaty przyjemnie i intensywnie pachnące. W przypadku zimowych ociepleń pojawiają się już w grudniu-styczniu. Krzew odporny na mrozy, może rosnąć na przeciętnej glebie, umiarkowanie wilgotnej. Znosi półcień ale wówczas słabiej kwitnie. Gatunek chętnie odwiedzany przez pszczoły. Spotykane w handlu odmiany, kwitną mniej obficie w porównaniu do czystego gatunku.
6. Kalina bodnanteńska ‘Charles Lamont’ (Viburnum x bodnantense ‘Charles Lamont’) – kolejny, najwcześniej kwitnący gatunek (odmiana) kaliny. Jest to krzew do 2-3 m wysokości. Kształtem liści i kwiatostanów zbliżony do poprzedniego gatunku. Kwiat wyraźnie ciemnoróżowy do jasnoczerwonego, pojawiający się już w początkach marca. Silnie i przyjemnie pachnący. Licznie odwiedzany przez pszczoły. Wymagania siedliskowe podobne jak opisana wyżej kalina wonna. W naszych warunkach mrozoodporny.
7. Wrzosiec czerwony (Erica carnea) – mała, zimozielona krzewinka (krzew) od 20-50 cm wysokości z rodziny wrzosowatych (Ericaceae). Liście igiełkowate (podobnie jak u wrzosa Calluna vulgaris) do 5-10 mm długości, po cztery w okółku. Kwiat drobny, wąski, rurkowy do 9 mm długości, na pędzie tworzy kwiatostany do 3-10 cm długości. Zazwyczaj kwitnie od początków marca do kwietnia. Na stanowiskach zacisznych i słonecznych kwiaty pojawiają się już w lutym. Gleba przepuszczalna, próchniczna i wilgotna. W bezśnieżne zimy lubi podmarzać, stąd też można zabezpieczać nasadzenia późną jesienią gałęziami świerków czy agrotkaniną. W handlu spotyka się mnóstwo odmian barwnych odnośnie koloru liści czy kwiatów jak i w odniesieniu do siły wzrostu. Polecany do małych ogrodów, tworzy barwne kobierce. Wymaga ściółkowania korą (płytki, gęsty system korzeniowy). W czasie kwitnienia chętnie odwiedzany przez pszczoły.
8. Różanecznik daurski (Rhododendron dauricum) – mały krzew do 1,5 m wysokości. Liście półzimozielone, eliptyczne do 5 cm długości, po roztarciu wydzielają przyjemny, aromatyczny zapach. Kwiat do 3 cm średnicy, barwy jasnoróżowej do lila, pojawia się już pod koniec lutego, najczęściej jednak w marciu. Kwitnie maksymalnie do 1,5 tygodnia. Krzew wytrzymały na niskie temperatury, jednak pojawiające się na przełomie lutego i marca przymrozki (mrozy), dość często uszkadzają kwiaty wrażliwe na niską temperaturę. Wskazane sadzenie w miejscu zacisznym, półcienistym, osłoniętym przed wiatrami. Gleba żyzna, próchniczna, o odczynie kwaśnym, umiarkowanie wilgotna. Wskazane ściółkowanie podłoża korą. Bardzo oryginalny i wcześnie kwitnący krzew, licznie odwiedzany przez pszczoły.
Czasami spotykany jest również w handlu różanecznik wczesny (Rhododendron praecox), podobny pod względem wymagań i tak samo wcześnie kwitnący.
9. Róża (Rosa cv.) – wyjątkowo bogata w odmiany hodowlane grupa roślin. Współczesne kultywary cechuje (poza różnorodną kolorystyką, siłą wzrostu, odpornością na choroby itp.) m.in. długość kwitnienia, rozciągająca się nawet do pierwszych późnojesiennych mrozów. Mamy do wyboru róże okrywowe, krzaczaste, czy czepne (pnące). Paleta możliwości jest praktycznie nieograniczona. Możemy wybierać w kolorystyce, sile wzrostu, mrozoodporności czy odporności na choroby grzybowe. Pszczoły chętnie oblatują kwiaty róż, w poszukiwaniu głównie pyłku. Nie będę opisywał charakterystyki odmian czy wymagań. Jest to wiedza ogólnie dostępna i nie powinna sprawiać trudności.
10. Budleja Davida (Buddleja davidii) – krzew do 2-3 m wysokości. Liście lancetowate do 25 cm . Kwiaty drobne, rurkowate zebrane w długie (do 30 cm), kłosowate kwiatostany, barwy od białej do purpurowej (liczne odmiany). Kwitnie niezwykle obficie od lipca do września-października. W warunkach Polski przemarza do granicy śniegu, ale po zabezpieczeniu nasady krzewu, dobrze regeneruje. W prawidłowej uprawie wskazane jest, aby pędy ścinać nisko, w celu rozkrzewienia. Kwitnie tylko na końcach tegorocznych pędów, paradoksalnie więc ewentualne przemrożenia pędów nadziemnych sprzyjają temu zabiegowi.
Stanowisko słoneczne, zaciszne, gleba żyzna i bogata w substancje odżywcze. Pamiętać należy, że wymagane jest coroczne zabezpieczenie nasady krzewu przez usypanie 30 cm warstwy izolującej np. kory. W handlu często spotykane są liczne odmiany barwne. Roślina masowo odwiedzana przez pszczoły, motyle czy trzmiele.
11. Perowskia łobodolistna (Perovskia atriplicifolia) – niski krzew do 1 m wysokości, coraz częściej oferowany w sprzedaży (odmiana ‘Blue Spire’). Liście małe do 5 cm długości. Kwiaty małe, fioletowoniebieskie, do 8 mm zebrane w luźne wiechy do 40 cm długości. Zaczyna kwitnienie w połowie czerwca i kwitnie do pierwszych mrozów. Kwiaty przyjemnie i intensywnie pachnące. Warunkiem dobrego zimowania w klimacie Polski jest zapewnienie mu przepuszczalnego podłoża w okresie zimy. Na glebach zimnych i mokrych przemarza i gnije. Ma ubogie wymagania względem żyzności podłoża. Rośnie dobrze na glebach piaszczystych. Godny polecenia na gleby słabszej klasy.
12. Barbula klandońska (Caryopteris x clandonensis) – niski, krzew (w Polsce traktowany jak bylina – corocznie przemarza część nadziemna) do 80 cm wysokości. Liście lancetowate do 10 cm długości. Kwiaty lilowoniebieskie, małe, zebrane w główkowate kwiatostany osadzone w kątach liści. Kwitnie bardzo obficie od połowy sierpnia do końca października. Podłoże przepuszczalne o odczynie lekko zasadowym. Toleruje też gleby lekko kwaśne. Wskazane jest kopczykowanie nasady krzewu, wiosną zaś, ścinanie przemrożonych pędów. Po zadomowieniu się na nowym miejscu, dobrze regeneruje straty części nadziemnej i kwitnie obficie. Wymaga w pełni nasłonecznionych stanowisk. Ma małe wymagania dotyczące żyzności gleby. W handlu spotkać można kilka odmian barwnych (liście).
13. Bluszcz pospolity (Hedera helix) – pnącze o zimozielonych liściach, wspinające się przy pomocy korzeni czepnych nawet do 20-25m wysokości. Liście skórzaste, trójklapowe, na pędach kwiatostanowych – jajowate i całobrzegie. Kwiaty małe, zielonkawożółte, zebrane w kuliste baldachogrona. Pojawiają się na przełomie września i października. Kwitną tylko okazy wspinające się. Egzemplarze rosnące horyzontalnie, nie kwitną. Zalicza się do wąskiej grupy roślin znoszących pełne zacienienie. Dobrze rośnie i kwitnie nawet na północnych ścianach budynków. W okresie kwitnienia licznie odwiedzana przez pszczoły (pyłek i nektar). Całkowicie mrozoodporna, jednak na stanowiskach silnie nasłonecznionych i narażonych na zimowe wiatry może podmarzać i być podatna na ataki przędziorków.
14. Lipa (Tilia sp.) – wg różnych klasyfikacji liczba gatunków na świecie wynosi od 25 do 50. W Polsce – uwzględniając naturalnych mieszańców międzygatunkowych – możemy spotkać nawet 20 taksonów (pomijając odmiany). Z punktu widzenia pszczelarstwa w Polsce główny pożytek (pyłek, nektar, spadź) daje nam lipa drobnolistna (Tilia cordata) oraz lipa szerokolistna (Tilia platyphyllos). Wielkość pożytku uzależniona jest lokalnie od warunków pogodowych, wieku drzewa czy jakości siedliska. Lipy to gatunki wymagające żyznych i umiarkowanie wilgotnych gleb.
Warto przytoczyć tu wyniki badań przeprowadzonych w latach 60-tych, dotyczących wydajności miodowej lip.
Białobok, S. i in. (1991). Lipy Nasze drzewa leśne. Tom15, PAN Intytut Denrologii (s.366) Poznań: Arkadia.
…„Jeżeli przyjąć, że jedno drzewo lipy, które badała Demianowicz i Hłyń (1960) w Arboretum Kórnickim, zajmowało przeciętnie powierzchnię 100 m², to w przeliczeniu na 1 ha wydajność miodowa lipy szerokolistnej w roku dobrego kwitnienia wynosiłaby około 80 kg, lipy drobnolistnej około 100 kg, lipy japońskiej około 290 kg, zaś lipy wonnej – około 560 kg” … i dalej w tej samej pozycji (s.359) … „całkowita ilość cukrów wydzielana przez 1 kwiat wynosi dla lipy szerokolistnej 8-9 mg, a dla lipy drobnolistnej 2-3 mg.”…
I dalej … „całkowita ilość wydzielanych przez 1 kwiat cukrów dla kolejnych gatunków średnio wynosiły: Tilia oliveri – 3,4 mg, T. japonica – 3,6 mg, T. insularis – 4,6 mg, T. amurensis – 5,3 mg, T. heterophylla – 5,8 mg, T. americana – 6,0 mg, T. spectabilis i T. tomentosa -6,4 mg, T. floridana -7,1 mg, T. euchlora – 7,2 mg, T. zamoyskiana – 7,6 mg, T. mongolica – 8,7 mg, T. tuan – 8,9 mg, T. maximowicziana – 10,3 mg, i T. miqueliana – 10,6 mg.” …
Jeszcze jedna ważna uwaga dotycząca gatunku lipy, którą możemy spotkać w Polsce. (s.359)… „Przy sposobności należy wspomnieć (za Lipińskim 1982), że spośród lip obcego pochodzenia lipa srebrzysta (T. tomentosa) i długoogonkowa (T. tomentosa subsp. petiolaris) mają w naszych warunkach nektar szkodliwy dla owadów. W czasie ich kwitnienia spotyka się pod drzewami wiele pszczół miodnych, trzmieli, pszczół samotnic oraz much zatrutych, nie mogących fruwać lub martwych. Z tych względów gatunki te nie powinny być u nas sadzone” … Lipa srebrzysta ma bardzo charakterystyczne liście w zarysie okrągławe, do 10 cm długości. Wierzch ciemnozielony, błyszczący, spód liścia wyraźnie srebrzystobiały, pokryty gęsto białymi, kutnerowatymi włoskami.
Lipa mongolska (Tilia mongolica) – Cechą podstawową, wyróżniającą ten gatunek jest głęboko klapowany liść do 7 cm długości, za młodu czerwonawy (przypomina liść brzozy), przez co wyróżnia się spośród wszystkich gatunków lip. W ojczyźnie dorasta do 10-15 m wysokości, w naszych warunkach znacznie niższa. Kwiaty pojawiają się w połowie lata i przyjemnie choć delikatnie pachną. Mrozoodporność zadowalająca. Kwiatostany małe ale występujące w dużej ilości, nawet na młodych egzemplarzach. Początek kwitnienia przypada na połowę lipca.
Lipa wonna (Tilia insularis) – Gatunek o liściach do 15 cm długości, asymetrycznych i błyszczących, jesienią złotożółtych. Odznacza się bardzo późnym kwitnieniem na przełomie lipca i sierpnia, a kwitnie nadzwyczaj obficie wydzielając subtelny zapach. Drzewo w ojczyźnie dorasta do 15-20 m, w naszym klimacie niższe.
Lipa Henry’ego (Tilia henryana) – Gatunek pochodzący z Chin. Posiada szerokie w zarysie sercowate (za młodu różowe), asymetryczne liście nawet do 15 cm długości, brzegiem bardzo silnie ząbkowane. Kwitnie nadzwyczaj obficie, najpóźniej ze wszystkich lip. Termin kwitnienia przypada na przełom sierpnia i września. W niektóre lata, kwitnienie przedłuża się do początków października. Mrozoodporność zadowalająca w najkorzystniejszych warunkach mikrosiedliskowych. Z wiekiem jej odporność na mrozy znacząco wzrasta. Docelowo drzewo do 10-15 m wysokości z szeroką koroną, wątpliwe by naszym klimacie osiągnęła takie rozmiary. Polecany gatunek przede wszystkim dla terenów zachodniej i południowej Polski. Miejsce słoneczne, zaciszne i osłonięte od mroźnych wiatrów. Gleba jak przy wspomnianych wyżej gatunkach musi być żyzna i umiarkowanie wilgotna. Posadzona na suchych glebach rośnie bardzo słabo i wymarza.
Lipy można rozmnażać generatywnie (wysiew nasion).Te jednak podsuszone przelegują przez kolejny sezon i kiełkują w drugim roku po wysiewie. Młode egzemplarze, uzyskane tą metodą wchodzą w fazę kwitnienia minimum po 5-8 lat od wschodów (w zależności od gatunku i jakości siedliska).
Najlepszą formą rozmnażania lip jest metoda wegetatywna – szczepienie na podkładkach popularnych gatunków. Takie egzemplarze wchodzą w fazę kwitnienia już w roku następnym po zaszczepieniu. Lipy to docelowo duże, stosunkowo szybko rosnące, rozłożyste drzewa. Optymalna rozstawa sadzenia to 3 do 5 metrów (optymalnie). Przycinanie zbyt gęsto posadzonych egzemplarzy pozbawia nas pędów na których pojawiają się kwiatostany.
15. Perełkowiec japoński (Sophora japonica) – drzewo dorastające w optymalnych warunkach do 20 m wysokości. Liście złożone (podobne do liści robinii) ciemnozielone. Zaletą tego gatunku jest to, że zaczyna kwitnienie w końcu lipca i w początkach sierpnia. Kwiat mały do 1 cm, zielonkawokremowy. Kwiatostany pojawiają się obficie na końcach tegorocznych przyrostów i mają postać luźnych wiech wysokości od 15 do 30 cm, wydzielając przy tym intensywny i bardzo przyjemny zapach. W dodatku kwiaty charakteryzują się wysoką miododajnością (do 350 kg/ha). Po kwitnieniu wytwarza charakterystyczne 10 cm długości strąki, które zwężają się za każdym nasieniem. Pędy mają barwę oliwkowozieloną. Gatunek bardzo odporny na suszę i warunki zurbanizowanego środowiska. Roczny przyrost (młodych egzemplarzy) w optymalnych warunkach, osiąga nawet 2,5 m. Małą mrozoodporność wykazują tylko osobniki 1-2 letnie. Starsze są już całkowicie odporne na mrozy. Należy do tej samej rodziny co robinia akacjowa (Robinia pseudoacacia), popularnie nazywanej „akacją”. Przesadzanie starszych okazów tylko wiosną, źle znosi jesienne przesadzanie (długi, palowy system korzeniowy). Najlepiej rośnie w miejscach słonecznych, na glebach umiarkowanie i dość żyznych. Okazy wyhodowane z nasion kwitną już po 5-8 latach od wschodów. Młode rośliny do dwóch lat wymagają zimowego zabezpieczania. Roślina ta posiada dobrą zdolność odroślową, więc w przypadku przemrożenia pędów nadziemnych, dobrze regeneruje, wytwarzając młode przyrosty z pąków śpiących.
Na zakończenie kilka ogólnych uwag dotyczących uprawy.
Wszystkie wymienione wyżej gatunki (odmiany), do obfitego kwitnienia wymagają stanowisk słonecznych do umiarkowanie zacienionych (wyjątek stanowi bluszcz, który zadowala się miejscami cienistymi np. północne ściany budynków).
Wrażliwsze gatunki jak i te kwitnące wczesną wiosną, do prawidłowego rozwoju, wymagają stanowisk zacisznych, osłoniętych przed panującymi na danym terenie w czasie zimy wiatrami.
Konkurencja rosnących już dużych drzew czy krzewów (od strony południowej), wpływa na wzrost i prawidłowy rozwój młodych nasadzeń. W pierwszym roku po posadzeniu zadbać musimy o nawadnianie młodych egzemplarzy (na glebach ubogich, piaszczystych), szczególnie w okresie wegetacji.
Wpływ na prawidłowy rozwój młodych roślin w pierwszych latach uprawy, mają również sąsiadujące bezpośrednio trawy czy chwasty. Wskazane jest ściółkowanie nowych nasadzeń materią organiczną (kora, skoszona trawa itp.), czyli musimy dbać przynajmniej przez pierwsze lata, o wysoką kulturę nowych nasadzeń. Zaniechanie tych czynności, skutkować może słabą udatnością przyjęć, szczególnie jeśli decydujemy się na materiał kopany z gruntu (późna jesień – wczesna wiosna).
Rośliny wyższe niż 1m, powinny być przymocowane do palików (minimalnie do jednego – optymalnie do trzech), za pomocą taśm z juty czy bawełny. Stosowanie taśm z materiałów syntetycznych, może przyczyniać się do kaleczenia (obdarcia) młodej, cienkiej kory, szczególnie na wietrznych stanowiskach.
Pisząc ten tekst pominąłem szczegółowe sposoby rozmnażania, które w większości opisanych gatunków wymagają określonej wiedzy z tej dziedziny.
Skupiłem się wyłącznie na gatunkach z tych dwóch, ubogich w pożytki okresów wegetacji. Wspomnieć należy, że ilość gatunków/odmian drzew czy krzewów wzbogacających naszą bazę pokarmową w okresie wiosennym czy letnim, jest wielokrotnie większa i bardziej (co zrozumiałe) urozmaicona. Przy ewentualnych nasadzeniach i ten aspekt należałoby wziąć pod uwagę.
Zawarte w tym tekście informacje, kieruję przede wszystkim do tych pszczelarzy, którzy mają ambicję aby wzbogacać swoją bazę pożytkową, są właścicielami małych, średnich czy dużych, niezagospodarowanych terenów wokół swoich pasiek, na których mogą sadzić poza popularną wierzbą czy leszczyną, również inne cenne gatunki drzew czy krzewów.
Dlatego też, jeśli mamy takie możliwości zadbajmy o jej wzbogacenie – szczególnie w tych dwóch newralgicznych okresach, kiedy powszechny jest niedobór składników.
Jestem przekonany, że prawidłowy rozwój naszych podopiecznych, związany jest ściśle i nierozerwalnie z bioróżnorodnością dostępnego pożytku, w dobie coraz częściej spotykanych monokultur.
„Gorszy od niemożności jest brak usiłowania” – niech ta mądra sentencja, będzie wskazówką dla tych, którzy mają jeszcze wątpliwości.
Sławomir Skórka
The post Wybrane gatunki drzew i krzewów, kwitnące w okresie deficytu popularnych pożytków pszczelich. first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post Droga środka do pasieki bez leczenia. first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>W jednym w zasadzie byliśmy zgodni: podstawą selekcji pszczół pod kątem zdolności przeżycia jest ostateczny egzamin z przetrwania zwany też Testem Bonda.
W całkowicie nieuprawnionym uproszczeniu, propagowanym przez zdecydowanych przeciwników, polega on na pozostawieniu pszczół samym sobie, aby umarły. W rzeczywistości Test Bonda polega na skalkulowaniu maksymalnej możliwej presji selekcyjnej w jednym zaledwie aspekcie, tj. leczenia rodzin pszczelich. Wszelkie inne zabiegi pszczelarskie wykonuje się wedle potrzeby i zgodnie z najlepszą wiedzą i sztuką oraz wybraną metodą chowu. Zatem nie polega to po prostu na porzuceniu pszczół, tylko w zasadzie na uprawianiu pszczelarstwa jak w czasach przed nadejściem warrozy. A nawet więcej, gdyż od realizujących Test Bonda oczekuje się też przeprowadzenia skutecznej selekcji rodzin, które w kolejnych pokoleniach radzą sobie coraz lepiej. Oczywiście taki dobór dotyczy wyłącznie pszczół, które bez wspomagania farmaceutykami przeżyły trudny okres bezczerwiowy (u nas: zima). Oczekuje się, że pszczelarz wykaże się wiedzą i umiejętnościami, dzięki którym będzie mógł z najwyższą możliwą pewnością stwierdzić, że selekcjonuje rodziny wedle ich zdolności przetrwania, dzięki czemu uzyskuje w tym zakresie coraz lepsze wyniki. W każdym kolejnym etapie Testu Bonda należy ćwiczenie powtórzyć, tzn. pobrać materiał zarodowy od najzdrowszych rodzin i podać do rodzin z problemami, aby pomnożyć obiecujące, a zlikwidować marne geny. Następnie pszczelarz musi wykonać pracę w postaci odtworzenia liczebności pasieki, aby do kolejnego cyklu selekcji przystąpiło możliwie dużo nowych (i starych) rodzin. Bo ich liczebność stanowi jeden z kluczowych elementów procesu selekcji.
Jeżeli śmiertelność w pasiece przekracza trzecią część populacji, co jest praktycznie pewne na początkowym etapie, należy wdrożyć metody pozwalające na szybkie odbudowanie stanu, aby w następnym roku móc kontynuować selekcję.
Etap odtwarzania populacji można rozwinąć do maksymalnego namnożenia rodzin pszczelich, co nazywane jest Modelem Ekspansji. Proponuje się w nim, aby pszczelarz odpuścił walkę o miód (choćby częściowo), a poszukał granic swoich możliwości zarządzania pasieką i postarał się posłać do zimowli więcej rodzin, niż jest w stanie normalnie obsługiwać. Przecież i tak pewna ich odsetka nie przetrwa do wiosny. Ale im więcej zazimujemy, tym większy potencjał uzyskamy na wiosnę. To nie są żadne dla pszczelarza arkana.
W ten sposób przyspiesza się tak zwane wąskie gardło, przez które niejako przepycha się możliwie liczne rodziny pszczele, aby jak najszybciej i najskuteczniej dorobić się genów radzących sobie z chorobami. Rodzinom, które zachorują śmiertelnie, pozwala się odejść do Krainy Wiecznych Pożytków. Prezentują właściwości zbędne dla danego terenu, pasieki i metod pszczelarskich.
Zatem Test Bonda niesłusznie nazywa się barbarzyńskim. Nie oznacza on bowiem torturowania pszczół, czerpania okrutnej radości z ich cierpień, ani nawet ich porzucania na pewną śmierć. Jest on brutalny, ale nie bardziej niż sama natura. Pszczelarz świadomie zajmuje w nim pozycję selekcjonera pozytywnego, selekcję negatywną pozostawiając chorobom pszczół – i tylko im. A w zasadzie w dzisiejszych czasach przede wszystkim jednej chorobie – warrozie.
Przypomnijmy, że przed pojawieniem się roztocza Varroa destructor, zwanego też przez językowych purystów dość trafnie dręczem pszczelim, większość pszczelarzy w Polsce nieustannie, rok po roku, stosowała Test Bonda na swoich pszczołach. Dotyczyło to przynajmniej tych, którzy polegali na matkach pszczelich własnego wychowu. Pozostali liczyli na to, że stosowny Test Bonda prowadzi się stale w pasiekach hodowlanych. Śmiertelność pszczół utrzymywała się widocznie na akceptowalnym poziomie, skoro nikomu to specjalnie nie przeszkadzało i nie podnosił głosu z pozycji moralnej wyższości (a to że ktoś dręczy pszczoły, a to że barbarzyńca). Warroza jednak zmieniła obraz sytuacji. W końcu nie wystarczy dziś uczciwie zakarmić pszczoły na zimę, aby wiosną cieszyć się przeżywalnością bliską 100%. A ciągle chcemy taką utrzymywać. Dziś nie ma tak łatwo. Czasy się zmieniły, chęci pozostały. Więcej na ten temat w przypisach końcowych *).
Wracajmy do krótkiego przeglądu opcji prowadzenia pasieki. Dotychczas, także w oficjalnym przekazie naszego Stowarzyszenia, dominował pogląd, że należy niezwłocznie odstawić wszelkie leki i zrealizować Test Bonda na całej pasiece. Jest to podejście, można tak to nazwać, radykalne, ale jednocześnie potencjalnie pozwalające najszybciej dotrzeć do celu w postaci pszczół nie wymagających leczenia. Już w pierwszych kilku zimach nastąpi gwałtowna selekcja poprzez wymieranie znacznej (większej) części pasieki. Umiejętny pszczelarz jednak w ciągu następnych lat zdoła, już na bazie rodzin, które w kolejnych pokoleniach wykazały się zdolnością przetrwania, odbudować populację i dalej ją utrzymywać poprzez kolejne fale Zapaści i Ozdrowienia (http://wolnepszczoly.netlify.app/zapasc-i-ozdrowienie/), które są nieuniknione, bo naturalne.
Obserwacje, jak sobie z tym radzą znacznie ode mnie doświadczeńsi, pokazują, że to naprawdę skuteczna, choć przecież bardzo bolesna metoda. Ale jej efekty dają się spostrzec już w trzecim sezonie pełnego wdrożenia Testu Bonda na całej pasiece.
Gdzieś w dyskusjach umknęły nam chyba te istotne aspekty selekcji, gdy debatowaliśmy na temat potencjalnej szkodliwości syropów i w ogóle podkarmiania pszczół, problemu materiału, z jakiego wykonany jest ul, czy stosować węzę, a jeżeli tak, to jaką… Ostatecznie wobec potencjalnego osypania się całej (lub prawie całej) pasieki, te problemy przecież wydają się miałkie i błache. Test Bonda, jak podał jego autor, zakłada, że dbamy o pszczoły zgodnie z najlepszą praktyką pszczelarską stosowaną na naszym terenie. Tylko nie leczymy.
Przebijają się zatem tutaj dwie obserwacje co do niezbędnych umiejętności, jakie trzeba posiąść, aby w miarę bezpieczenie przebrnąć przez aż tak wąskie gardło i zastosować najszybszą i najbardziej radykalną z metod. Trzecia nie była podawana zbyt często, ale zapamiętałem, że również jest ważna. Czyli poniżej będzie także o niej.
Po pierwsze trzeba umieć szybko i skutecznie, na bazie pozostałych rodzin, odbudować stan liczebny pasieki. To oznacza też odpowiednie przygotowanie w postaci zapasów sprzętu oraz opracowanej logistyki prac. Mało rodzin zdolnych zbudować wystarczającą siłę do podziałów oznacza mały margines błędu, a wysokie wymagania. Oczywiście, gros pracy wykonają same pszczoły, ale będzie im znacznie łatwiej, jeżeli pszczelarz nie będzie im przeszkadzał. A przecież może też wydatnie pomóc.
Po drugie trzeba dysponować możliwie obiecującym materiałem na starcie. Czyli pszczołami, które przez kilka pokoleń unasienniały się z lokalnymi trutniami, jakie by one nie były. Które przetrwały też na miejscu kilka zim i już wiedzą, kiedy ma przyjść nektar i pyłek, a kiedy trzeba się zwinąć w kłąb i czekać na lepsze czasy.
Po trzecie trzeba mieć więcej pni. Nie da się prowadzić selekcji na kilku rodzinach. Toż projekt Fort Knox powstał między innymi dlatego, aby mali, ogródkowi pszczelarze mogli przyłączyć się do poszukiwania pszczół zdolnych do przetrwania – ale ich wysiłki samotnie nic nie znaczą, dopiero w kupie siła, że zacytuję najpopularniejsze hasło pszczół. W innym wypadku trzeba się zdobyć na wysiłek i utrzymywać pasiekę składającą się z co najmniej kilkudziesięciu pni. A i to może nie wystarczyć, bo wiele zależy od terenu, na którym trzymamy pszczoły, dostępnej bazy pożytkowej oraz napszczelenia.
Co właściwie można by wymienić jako obserwację i czwarty warunek sukcesu.
Po piąte, choć być może najważniejsze, uważam, że trzeba zdobyć niezbędną wiedzę, umiejętności i zaplecze techniczne, aby skutecznie selekcjonować rodziny na każdym etapie i w każdej porze roku. Czyli trzeba wiedzieć i mieć jak dobierać. Wymieniam ten argument jako ostatni, bo nie wszyscy uważają go za nieodzowny warunek sukcesu. W końcu selekcją zajmuje się sama natura, my tylko staramy się jej nie przeszkadzać. Otóż uważam, że nie do końca. Przecież stale stosujemy w najlepszej wierze różne zabiegi pasieczne. A one zmieniają środowisko pszczół. Bez wielu lat nauki i doświadczenia nie zdobędziemy cienia pewności, że nasze działania nie wywierają niszczącego wpływu na zdolności przetrwania naszych pszczół. Zatem z taką samą dezynwolturą możemy podjąć się (o ile posiadamy stosowną wiedzę) oceny, czy rodzina ma jakieś szanse dożyć do wiosny – jest to uprawniony, choć owszem, nie konieczny, zabieg możliwy do zastosowania na naszej pasiece.
Niedawno w sieci wymiany informacji zaistniała propozycja odmiennego rodzaju na ograniczone stosowanie Testu Bonda. Zgłosił ją David Heaf, pszczelarz z Walii (półwysep przyczepiony od zachodniej strony do większej z Wysp Brytyjskich), który swoich pszczół nie leczy już od wielu lat i to podobno z powodzeniem. Metoda ta polegać ma na ograniczeniu presji patogenów przez leki pochodzenia naturalnego (których podstawową cechą ma być brak istotnych pozostałości po ich zastosowaniu w środowisku ula), ale w taki sposób, aby nie działały do końca skutecznie. Czyli aby „nie wykosiły warrozy do zera”.
Zmniejszona presja roztocza na pszczoły dokonywałaby też selekcji negatywnej unicestwiając tylko i wyłącznie rodziny całkowicie pozbawione odporności, pozwalając na dalsze etapy doboru spośród pozostałych. Presję taką teoretycznie można regulować zgodnie z obserwacją zdrowia swoich pszczół. W końcu każdy sezon jest inny, a za tym też z inną presją patogenów mamy do czynienia.
Nie mam jednak więcej informacji na temat tej metody, więc tylko ją powyżej nadmieniłem. Stanowi ona jednak interesujący przedmiot rozważań.
Innym podejściem, które pojawiło się w dyskusjach, było ograniczone stosowanie Testu Bonda, metodą podziału pasieki na część leczoną i nieleczoną. Pszczoły leczone stanowią niejako odwód w wypadku zbyt wielkiej śmiertelności w części poddanej presji – w razie dużego upadku można w ciągu jednego sezonu odnowić populację i wrócić do pracy selekcyjnej. Jednocześnie można na nich pracować pod kątem produkcji miodu, który wszyscy tak bardzo kochamy.
Zawsze, kiedy do rozwiązania wprowadza się komplikacje, pojawiają się też różnice w poglądach. Mianowicie: wedle jakiego klucza podzielić pasiekę na część leczoną i nieleczoną? Jaki procent rodzin poddać Testowi Bonda? Myślę, że na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Zakładając, że ktoś ma już wystarczające doświadczenie, aby jego procedury leczenia pszczół od warrozy wykazywały się jaką-taką skutecznością, nie będzie miał dużej ochoty na odstawienie lekarstw. Początkujący może się chętniej rzucić na nieznane wody, bo dla niego (na razie) wszystkie wody są nieznane, więc logicznie wydaje się obojętne, od jakiej szkoły, od jakiej metody rozpocznie swoją przygodę z pszczelarstwem.
To oczywiście nieprawda. Uważna lektura dokumentów autora Testu Bonda, dr Johna Kefussa, wskazuje, że poprawne jego przeprowadzenie wymaga jednak jakiej-takiej wiedzy. Znamy jednego mówcę pszczelarskiego, który brzmi (choć nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek powiedział to wprost), jakby twierdził, że do selekcji naturalnej na przetrwanie nie potrzeba mieć żadnych zgoła umiejętności – ale on sam zajmuje się pszczelarstwem od co najmniej 40 lat i być może zapomniał już wół, jak cielęciem był. W jego wiedzę i doświadczenie przecież nie wątpię.
Mamy zatem trzy drogi: jedną prostą i dwie skomplikowane. Możemy po prostu przestać leczyć, czyli odjąć z naszej pszczelarskiej praktyki aspekt podawania różnych środków przeciwko warrozie. Czyli Test Bonda na całej pasiece. Możemy też wybrać nieco bardziej skomplikowany wariant, czyli tak skalkulować leczenie, aby nie było do końca skuteczne. Nazwijmy to Test Heafa. Wreszcie możemy stosować Test Bonda na wybranej części pasieki, resztę prowadząc po staremu. Co powinien wybrać początkujący pszczelarz, który ma dobre chęci, ale ograniczone środki?
Początki zawsze są trudne, ale w pszczelarstwie, jak sądzę, w dwójnasób. Nie przypominam sobie z żadnego podręcznika (a przeczytałem ich wiele) stwierdzenia wprost np. „nie oczekuj jakichkolwiek zbiorów miodu w pierwszym roku, skoncentruj się na budowie potencjału, miód traktuj jak nagrodę”, albo „nie oczekuj, że ta prosta operacja uda ci się za pierwszym, drugim, a nawet trzecim razem”. Zwykle napisane są one tak, jakby odbiorcą ich treści miał być doświadczony pszczelarz, który nie potrzebuje tych światłych wskazówek… W każdym razie nie wszystkich.
Poza tym większość podręczników skupiona jest na podstawowej aktywności pszczelarskiej, czyli gromadzeniu miodu. To doskonale zrozumiałe, większość pszczelarzy pszczelarzy właśnie dla tego złocistego, zawiesistego, słodkiego, hmm… nektaru. Zważywszy, że już tylko tej sztuce poświęca się tak dużo uwagi, znaczy, nie jest to wcale takie proste. Tak czy owak, choć można napotkać też światłe rady na inne tematy, zwykle trudno tam o metody przydatne na drodze do własnej pasieki. Nic dziwnego. Doświadczeni pszczelarze skoncentrowani są na stałym doskonaleniu swojej sztuki, a początkującym jest się tylko raz. A wiedza o pasiece nie wymagającej leczenia? Coś tam można znaleźć na stronach obcojęzycznych, pochodzących z innych stref klimatycznych, z innych kontynentów. Opisów doświadczeń miejscowych jakoś sobie nie przypominam. A oczywiste wydaje mi się, że wykonując taki skok na ślepo (skoro nie mamy lokalnych doświadczeń), warto mieć wcześniej opanowane choć podstawowe umiejętności niezbędne do szybkiego odnowienia stanu pasieki: robienie odkładów, wychów matek, ocena stanu biologicznego rodziny… Przecież jeżeli mam selekcjonować swoje pszczoły, powinienem wiedzieć, jak to się robi. Ale warto też rozeznać wiele zagadnień w ogóle nie poruszonych w podręcznikach, jak orientacja w rynku zaopatrzenia pszczelarskiego, nawiązanie znajomości w okolicy, zapoznać się z podstawową logistyką prowadzenia pasieki…
Podobno gdzieś tam u hodowców istnieją pszczoły miodne, łagodne, nierojliwe, które jednocześnie zjadają roztocza na śniadanie i zagryzają zgnilcem, a na dodatek te cechy są stabilne i przenoszą się na następne pokolenia. Ale na razie nikt ich nie sprzedaje pszczelarzom, bo posypałby się rynek pszczelich farmaceutyków, co mogłoby zachwiać światową gospodarką. Przeszkadza w tym tajne sprzysiężenie śliniących się na forsę Iluminatów pszczelarskich, którzy chcą, aby na naszych pasiekach latały tylko chorowite, marne pszczoły. Naprawdę, tak słyszałem. Mówił mi to szwagier siostry męża mojej żony, a usłyszał to od dalekiego kumpla stryjka dyrektora szkoły, do której chodzą dzieci jego kolegi z przedszkola…
Ten, kto chce spróbować się z przetrwaniem pszczół, skazany jest na siebie, ewentualnie na kolegów po pasji. Musi sobie hodować sam. Zatem znowu trzeba zanurkować do lektur (w tym obcojęzycznych) i nauczyć się podstaw.
Z lektur owych wynika też taka obserwacja, że gdzieś tam w przyrodzie żyją sobie pszczoły, które mniej więcej radzą sobie z chorobami. Ponieważ nie były selekcjonowane na wybitną łagodność, miodność i nierojliwość, nie zapłaciły za to stosownej ceny i miały szansę rozwinąć inne cechy, które drogą selekcji okazały się przydatne do przetrwania. Czyli największe szanse na przetrwanie mają tak zwane dziczki, miejscowe kundelki. Jedyne pszczoły, których, przynajmniej oficjalnie, nie da się kupić od hodowcy. W sprzedaży znajdziemy (a przynajmniej tak wynika z deklaracji samych hodowców i tych, co się za hodowców podają) ściśle dobrane pod kątem cech gospodarczych, odnotowane w księgach, zmierzone, zważone i opisane linie produkcyjne. A te, jak wspomniałem, są bezużyteczne w grze o przetrwanie, podobnie jak świnia rasy Duroc nie przetrwa w warunkach, które dziki kaban uważa za komfortowe. Z tym, że pszczoły hodowlane, w przeciwieństwie do świń, szybko zatracają cechy gospodarcze i wracają do stanu półdzikiego już po kilku pokoleniach poza pasieką zarodową. To też fakt potwierdzany przez licznych obserwatorów.
Czyli da się zrobić, ale potrzeba czasu.
Sam początek pszczelarstwa to mozolne gromadzenie sprzętu (który ostatecznie można sobie kupić, to kwestia pieniędzy), umiejętności i doświadczenia (których nie da się kupić za żadne pieniądze) oraz specyficznych zasobów pochodzenia pszczelego, jak np. susz (co może dałoby się kupić, ale doświadczeni odradzają).
Niektórzy dostają dobrą radę, aby sobie kupili węzy i dali pszczołom do odbudowy. Może to i dobra rada, ale jeżeli prawdę mówią chemiczne badania próbek, to znaleźć na niej można całą tablicę Mendelejewa. Nie wiadomo co prawda, czy to tak bardzo szkodzi pszczołom, ale jeżeli mam wybór, to wolę wykorzystać wosk z własnej pasieki, gdzie mogę przynajmniej mieć nadzieję na częściową kontrolę jego zawartości. Dostępne wskazówki tych, którzy pszczół nie leczą (jak wyżej wspomniałem, zwykle z innych stref klimatycznych, z innych kontynentów), stanowczo odradzają stosowanie węzy niewiadomego pochodzenia w procesie dochodzenia do pasieki zdolnej przetrwać bez leczenia.
Gromadzenie zasobów to długotrwały proces. Nie wystarczy jednak posiąść zapasy sprzętu. Trzeba jeszcze nauczyć się je utrzymywać. Ule, ramki, maszyny, to wszystko kosztuje pieniądze. Warto opracować sposób, aby nie ulegały zbyt szybkiej degradacji.
Czym dojeżdżać na pasiekę? Czym transportować ule, puste i pełne pszczół? Jeżeli karmić, to jak karmić i czym? A jeżeli trafi się miodobranie, to do czego zlewać miód z miodarki? A skąd wziąć miodarkę? A gdzie ją przechować, jak już odpracuje te swoje kilka godzin rocznie? Jak zabezpieczyć rosnące zapasy suszu, aby w jedną zimę nie zżarła ich motylica ani myszy?
Na czym stawiać ule? Gdzie je stawiać? Przecież mam wykonać pracę hodowlaną, to nie jest po prostu stawianie rodzin w pobliżu pożytku, to różnorakie czynności związane z pomnażaniem i doborem rodzin. Do listy zasobów dopisałbym dysponowanie stosowną liczbą dobrze położonych i dostępnych toczków, dzięki którym będziemy mogli sprawnie wykonywać czynności hodowlane, jak przewożenie odkładów, wychów matek itp. Tego też nie pozyskuje się od razu, tylko stopniowo. Wiele miejscówek, które na początku wydawały się niezłe, odpadnie w selekcji. A to bobry zatopią tę polankę w lesie, a to ktoś wytnie las, a to przyjdzie właściciel gruntu i przepędzi nas, drwali i bobry… Liczę jednak na to, że po paru latach praktyki zgromadzę wygodne w dostępie, bezpieczne od wandali i złodziei, dobrze ulokowane pożytkowo toczki, dzięki którym moja praca pasieczna stanie się po prostu przyjemnością.
Dobór „naturalny” nie może odbywać się na pięciu rodzinach. Teoretycznie jest to możliwe, ale tylko teoretycznie. Przeczy temu już sam rachunek (dlatego Wolne Pszczoły oferują program hodowlany o nazwie Fort Knox).
Do pracy selekcyjnej (bez względu na przyjęty model) zatem potrzebne są dwie rzeczy:
Nie przekonują mnie żadne argumenty, że na małej pasiece można robić selekcję. Załóżmy, że udało mi się zgromadzić kilka obiecujących linii genetycznych pszczół, czy to od hodowców z zagranicy, czy od kolegów pracujących w Polsce, którzy mają już za sobą parę sezonów podobnej pracy. Mam po jednym pniu tego i owego. Jak to ocenić? Wśród 10 matek-sióstr 4 będą świetne, 4 średnie, 2 kiepskie, wedle dowolnych kryteriów. A co, jeżeli ta jedna matka, którą posiadamy, okaże się właśnie kiepska?
A spodziewać się można, że po dwóch latach zaangażowania poważnych środków i wszystkich pszczół w proces selekcji możemy, zależnie od naszych umiejętności oraz niezależnych od naszych starań uwarunkowań przyrody, pozostać z niczym, albo z ułamkiem stanu pasieki.
Po takim ciosie jedni w ogóle wycofają się z pszczelarstwa, inni zrezygnują z pracy selekcyjnej. A przecież nie o to chodzi. Zatem – czemu się nie zabezpieczyć?
Umiejętność dostrzeżenia w porę chorób i trudności, z jakimi zmaga się rodzina, a szczególnie odkład w niewielkiej sile, to cecha doświadczonego pszczelarza i hodowcy. Bez tego skazany jestem na błądzenie w ciemnościach i rzut kośćmi: uda się, albo nie uda. Nie można tego doświadczenia zdobyć w pierwszym roku uprawiania pszczelarstwa. Ani w drugim. Proces ten można przyspieszyć, jeżeli pozwolimy na powstanie możliwie zróżnicowanej pasieki, gdzie znajdą się rodziny w różnej sile i stanie zdrowia. I stan taki utrzymamy przez lat kilkoro, aby umysł nauczył się, na co ma patrzeć, a potem skojarzył obserwacje ze śmiercią bądź przeżyciem danej rodziny.
Rozpoznanie problemów oczywiście stanowi tylko pierwszy krok pszczelarza-hodowcy. Drugim jest decyzja, czy podjąć działania zaradcze. Na tym polega skalkulowanie presji na rodzinach hodowlanych – nie tylko wiemy, jak je ratować, ale musimy mieć pojęcie, czy je ratować. Czy to już ten moment, kiedy rodzina odpada z wyścigu po nagrodę przeżycia? Czy może dać jej szansę, a może jej geny rozmnożymy w przyszłym roku?
Pszczelarze nie zainteresowani tematem selekcji na odporność niechaj zwrócą uwagę na pewne odwrócenie pojęć: „dać szansę” oznacza pozostawić rodzinę poddaną presji problemów, z którymi się zmaga, odstąpić od sztukowania jej zdolności przetrwania przy pomocy działania pszczelarza. To zupełnie na odwrót, niż myśli typowy pszczelarz – dla niego danie szansy może oznaczać np. podjęcie przyspieszonego leczenia tej rodziny, aby nie zginęła marnie w środku sezonu. Z punktu widzenia hodowli na odporność moment podjęcia leczenia oznacza usunięcie pnia z listy potencjalnych dawców larw do wychowu przyszłych matek. Czyli ta rodzina nie dostanie najwyższej nagrody, jaką przewiduje przyroda: możliwości pomnożenia genów. Przeciwnie, przy najbliższej okazji (o ile dożyje) zostanie zlikwidowana na sposób pszczelarski: dostanie nową matkę pochodzącą z obiecującego pnia.
W powyższych rozważaniach prawie nie zwracałem uwagi na koszty prowadzenia pasieki, które są przecież niemałe. Większość pszczelarzy uważa za program minimum odzyskanie poniesionych wydatków ze sprzedaży produktów pszczelich. Wielu oczekuje rokrocznych zysków. Tylko niektórzy zgodziliby się ponosić straty przez kolejne lata w imię jakiegoś abstrakcyjnego celu. Moje nastawienie również plasuje się gdzieś na tej skali. Gotów jestem w ograniczony sposób i przez pewien czas dokładać do prowadzenia pasieki, bo za naukę się płaci (warto). Ale nie chcę tego robić w nieskończoność.
W świetle powyższego podjąłem decyzję, że będę prowadził pasiekę, w której postaram się te, wydawałoby się, wykluczające się tendencje pogodzić. Tylko część moich pni zostanie skierowana na Test Bonda. Zostaną one wybrane przy pomocy dostępnych i znanych wszystkim pszczelarzom metod diagnostycznych jako potencjalnie najzdrowsze pod koniec sezonu, kiedy musimy zaprzestać produkcji, zająć się zakarmianiem i leczeniem. Tylko rodziny, które spełnią normę niskiego obserwowalnego porażenia warrozą, zostaną skierowane do zimowli bez leczenia jako potencjalne rodziny zarodowe na rok przyszły. Pnie, które nie wykazują stosownych cech odporności, dostaną leczenie, oczywiście środkami z palety pszczelarstwa naturalnego, takimi jak kwasy i tymol. Jeżeli pomimo moich starań jednak dożyją do wiosny, posłużą w przyszłym roku jako dawcy czerwiu i pszczoły do tworzonych nowych rodzinek na bazie wyselekcjonowanych genów. Oczekuję, że w ten sposób utrzymam stałe minimum rodzin, dzięki którym będę mógł kontynuować pracę hodowlaną, zbierać doświadczenie, ustalić system zarządzania oraz wesprzeć się w utrzymaniu pasieki. Przypuszczam, że przynajmniej przez kilka lat będę kontynuował w tym duchu.
Oczywiście rok to bardzo dużo czasu i każdy kolejny sezon niesie nowe nauczki, nowe wyzwania i nowe decyzje. Zatem jak się ten program zmieni w przyszłości – nie potrafię dziś odgadnąć. Zakładam jednak, że w miarę nabywania umiejętności i gromadzenia lub hodowli coraz bardziej obiecujących pszczół, pozwolę im na coraz radykalniejszy dobór. Dążenie do pasieki zdolnej przetrwać bez konieczności stałego leczenia wydaje mi się jedynym racjonalnym kierunkiem. Nieustanne leczenie, poszukiwanie nowych metod leczenia, kierowanie swojej uwagi na wybijanie patogenów zamiast na radość z pracy pasiecznej to cechy pszczelarstwa, które raczej mnie od niego odstręczają.
Z warrozą jakoś już sobie radzimy dzięki lekom. W ostatnich latach więcej siwych włosów na skroniach pszczelarzy przysporzyła chyba Nosema ceranae. A przecież to nie koniec – gdzieś na południu czai się mały żuczek ulowy, tylko czeka na ocieplenie klimatu, aby nas nawiedzić razem z importowanym materiałem zarodowym. A ile w przyrodzie czeka bakterii i wirusów, które w każdej chwili mogą się przekształcić w chorobę? Wiarę w to, że zawsze utrzymamy pasiekę dzięki traktowaniu pszczół różnymi preparatami, moim zdaniem zaliczyć trzeba do mrzonek. Przyroda jest od nas sprytniejsza, nie na wszystko zareagujemy na czas. Zabezpieczenie pszczół w postaci rozwiniętej zdolności do przetrwania to uniwersalna metoda na długie lata w pasiece – tak uważam. Inne rozwiązania wydają mi się ślepą uliczką, choć przecież większość pszczelarzy wydaje się właśnie do niej podążać. Bez paniki – cywilizacja się od tego nie zawali. Wpadła już w wiele takich ślepych uliczek, wybijała po prostu kolejną dziurę w murze i szła dalej. Każda pasieka to taka cywilizacja w miniaturze. Ciężko rozstrzygnąć, czy podąża ku upadkowi, czy przez wiele lat będzie trwać, rozwijać się, przynosić dochód. Dlatego pszczelarstwo jest tak fascynujące.
Ale zawsze pozostaje pytanie, czym ja osobiście chcę się zajmować? W czym uczestniczyć? Otóż właśnie w tym. We współpracy z żywymi stworzeniami. Ja zmieniam je, a one mnie.
*) W trakcie pisania tego artykułu (co trwało dość długo) dzięki zainteresowaniom jednego z kolegów miałem możność poczytać wyimki z prasy pszczelarskiej z okresu poprzedzającego inwazję roztocza Varroa destructor na polskie pasieki. Wynika z nich, że jeszcze w latach 60-tych XXw. propagowano syntetyczne akarycydy dla zwalczania świdraczka pszczelego oraz wszolinki. Do profilaktyki zgnilca zalecano dodawanie do karmy zimowej dawki fumagiliny. Do walki z roztoczami doradzano spalać paski Folbexu zawierającego bromopropylat, później zaczęto testować podobny zabieg z Tactikiem zawierającym amitraz, a później ogłoszono wynalazek powszechnie dziś stosowanego Apiwarolu. Jednak moje wspomnienia z dzieciństwa obrazują rzeczywistość, w której brakowało chleba i papieru toaletowego (oraz wszystkich pozostałych artykułów handlowych), a telewizja, jak wszyscy wiedzieli, kłamała. Podchodzę zatem do tych historycznych zapisów z dużą rezerwą. To znaczy, nie wątpię, że są to autentyczne cytaty z prawdziwej prasy pszczelarskiej. Nie mam natomiast pewności, czy stanowiły one typowy dla tamtych czasów objaw dwójmyślenia, czy też akurat w materii antybiotyków i akarycydów dla pszczelarzy panowały inne warunki niż w sklepach spożywczych w materii masła. Czyli nie wątpię, że znano już wówczas syntetyczne akarycydy, ale nie mam pewności, czy je powszechnie stosowano. Pobieżny przegląd historycznych numerów „Pszczelarstwa” pozwala jednak zauważyć, że choroby pszczele i ich leczenie nie zajmowały uwagi pszczelarzy w takim stopniu jak dziś. Jeżeli dotrę do świadectw potwierdzających, że w PRLu większość pszczelarzy bez problemu kupowała i stosowała te środki, pewne poglądy będę musiał zrewidować. W końcu tylko prawda jest ciekawa.
The post Droga środka do pasieki bez leczenia. first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post „Musimy być bardziej jak pszczoły” – czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy – cz. 2 first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>Na konferencji wykład wygłosił także fiński hodowca Juhani Lunden (www.buckfast.fi). Pszczelarz ten od 2001 roku prowadzi hodowlę pszczół w kierunku odporności na pasożyta. W pierwszych latach (2001 – 2008) leczył warrozę kwasem szczawiowym, każdego roku zmniejszając dawki aż do zaledwie kilku mililitrów na rodzinę pszczelą. Od wykonania ostatniej kuracji w 2008 roku jego pasieka pozostaje nieleczona do dziś, choć trzeba przyznać, że w tym okresie hodowca również miewał okresowo duże straty (nawet do 70%). Obecnie dysponuje wprawdzie niewielką liczbą pni, ale w przeciągu kilku najbliższych lat planuje wrócić do stanu wyjścia – 150 rodzin pszczelich. Jest to prawdopodobnie jeden z niewielu projektów selekcyjnych na taką skalę wykorzystujący w okresie przejściowym systematyczne zmniejszanie dawek substancji biobójczych. Lunden stwierdził, że do takiego sposobu postępowania przekonała go swoista obawa, że gdy porzuci od razu leczenie pszczół bez wstępnej selekcji, mogą przeżyć “niewłaściwe”, czy też raczej: “przypadkowe” pnie. Dzięki stałemu zmniejszaniu dawek kwasu i zwiększaniu presji roztoczy na pszczoły, mógł natomiast obserwować rodziny pod kątem wykazywania przez nie genetycznych mechanizmów odpornościowych i dobierać odpowiednie reproduktorki do dalszej selekcji. W tym miejscu należy nadmienić, że Junani Lunden posiłkuje się sztucznym unasiennieniem pszczół, więc jest w stanie mniej lub bardziej kontrolować genetykę populacji na swojej pasiece. Hodowca uważa też, że tego typu selekcja może być stosowana przez około 10 lat, po czym prawdopodobnie zaistnieje konieczność wprowadzenia do populacji “świeżej krwi”, z uwagi na inbred, grożący genetycznym osłabieniem populacji. Jako ciekawostkę można dodać, że zdaniem Lundena wraz z zaprzestaniem z leczenia, może nieco wzrastać obronność pszczół. Nieleczone pszczoły mają według niego lepsze powonienie i tym samym intensywniej reagują na bodźce feromonowe.
Kolejną prelekcję wygłosił szwedzki hodowca Erik Österlund, twórca pszczoły Elgon. W pierwszym okresie hodował ją według metody Buckfast, ale, jak sam zaznacza, dziś już tej metody nie stosuje. W wywiadzie udzielonym dla “Wolnych pszczół” stwierdził, że metoda Buckfast opiera się dziś na gdybaniach “co by zrobił Brat Adam”, podczas gdy działania hodowców prawdopodobnie rzadko odpowiadają jego rzeczywistym poglądom i intencjom. Österlund bynajmniej nie stwierdził, że zna intencje wielkiego hodowcy pszczoły Buckfast – i właśnie dlatego tak już swojej metody nie nazywa. Zaznaczył podczas wykładu, że się cieszy, iż nie każdy ma takie same poglądy, bo gdyby tak było, wszyscy tkwilibyśmy w miejscu, zamiast się rozwijać. Przytoczył też zdanie przypisywane Albertowi Einsteinowi, mówiące o tym, że aby osiągnąć postęp, trzeba podważać autorytety. Tak też próbuje pracować sam i namawia do tego innych. Jako dygresję dodam, że podobne zdanie wygłosił w udzielonym nam wywiadzie prof. Jerzy Woyke, podkreślając, że różnorodność poglądów i działań jest podstawą najzdrowszych społeczności. Erik Österlund, w przeciwieństwie do Johna Kefussa, uważa zjawisko “bomby roztoczowej” za zagrożenie dla selekcji, a nie jej narzędzie (trzeba przy tym zaznaczyć, że praktyka i założenia selekcyjne obu panów są całkowicie różne), gdyż pasieki funkcjonują w warunkach zgoła innych niż pszczoły w naturze. On sam podejmuje leczenie (tymolem), kiedy zaobserwuje wystąpienie objawów chorobowych u pszczół. W swojej pasiece opiera się głównie na badaniu objawów wirusa zdeformowanych skrzydeł (DWV) oraz stopnia porażenia. Przez pewien okres oceniał również tzw. cechę VSH odpowiedzialną za usuwanie (lub odsklepianie) poczwarek porażonych roztoczami. W swoim programie uznał jednak to ostatnie badanie za mało przydatne. Dodał przy tym, że selekcja na niskie porażenie roztoczami jest przy okazji selekcją na zmniejszenie rabowania, gdyż w czasie rabunków porażenie pszczół roztoczami gwałtownie rośnie. Jeżeli więc rodziny pszczele utrzymują niską liczbę roztoczy, oznacza to, że zarówno same nie rabują, jak i skutecznie stawiają mu opór. Po leczeniu rodziny pszczelej Österlund wymienia w niej matkę na wyhodowaną z linii najdłużej nieleczonych i równocześnie takich, które spełniają inne kryteria hodowli skutecznej ekonomicznie. Obecnie, w jego pasiece znajdują się rodziny pszczele nieleczone od 4 lat, a w ubiegłym roku bez jakiegokolwiek leczenia pozostawała ponad połowa pasieki. Hodowca podkreślił znaczenie równowagi mikrobiologicznej w ulu dla zdrowia pszczół. A ta jest zaburzana nieustannym leczeniem i stale narastającymi dawkami substancji chemicznych podawanych przez pszczelarzy. Zaznaczył też, że istotnymi bodźcami przystosowania organizmów żywych są tzw. czynniki epigenetyczne, a więc czynniki, które warunkują ekspresję genów odpowiedzialnych za przystosowanie do bieżących warunków środowiskowych. Organizmy podobne genetycznie mogą więc posiadać różne cechy zewnętrzne i przejawiać różne zachowania (tzw. fenotyp) w zależności od środowiska, w jakim występują. Wspomniane cechy mogą się pojawiać nawet wówczas, gdy nie dały się zauważyć w poprzednich pokoleniach, a następnie zanikać. Zdaniem Österlunda, stałe i nieustanne kuracje chemiczne niewątpliwie blokują taki rodzaj przystosowania.
Kolejnym i ostatnim już wykładowcą pierwszego dnia był Wolfgang Wimmer – pszczelarz z Austrii, który odstawił środki chemiczne do walki z warrozą i zastąpi je specjalnymi podgrzewaczami. Jak wiadomo, pszczoły czy czerw lepiej tolerują wyższe temperatury niż roztocza. Pomysł Wimmera polega na podgrzewaniu zainfekowanych ramek z czerwiem do temperatury, która powoduje śmierć znajdujących się w nich roztoczy. Aby jednak nie przegrzewać wielu plastrów z czerwiem, Wimmer zdecydował się na zastosowanie w ulach dwuramkowych izolatorów w okresie przygotowania do kuracji. Gdy pozostały czerw w ulu się wygryza, do ramek w izolatorze trafia aż do 80% wszystkich roztoczy z całej rodziny pszczelej. Po odpowiednim ogrzaniu plastry mogą wrócić do gniazda i resztą już zajmują się same pszczoły. Według Wimmera metoda podgrzewania zaburza funkcjonowanie całej rodziny pszczelej w najmniej inwazyjny sposób, a już na pewno nie niszczy tworzącej się równowagi ekosystemów. Metoda ta może być używana jako metoda wspomagająca podczas prowadzenia innego rodzaju selekcji.
Drugi dzień konferencji zaczął się od ciekawego wykładu prowadzonego przez ucznia i współpracownika prof. Jürgena Tautza z Uniwersytetu w Würzburgu – Torbena Schiffera (http://beenature-project.com/). Schiffer opowiedział przede wszystkim o tym, jak stworzyć optymalne warunki dla mikrożycia współistniejącego z pszczołą miodną. Wykład uwzględniał w szczególności wyniki jego badań dotyczących zaleszczotka książkowego (Chelifer cancroides), pajęczaka lubującego się w polowaniach na dręcza pszczelego. Większość uli używanych w nowoczesnej gospodarce pasiecznej nie jest przystosowana do podtrzymywania biologicznych zależności, jakie wykształciły się w naturalnych schronieniach dla pszczół, czyli w dziuplach drzew. W związku z powyższym, Schiffer rozpoczął badania dotyczące życia w ulu od poznania całej fizyki naturalnej dziupli, a w szczególności istniejących tam zależności temperaturowych oraz wilgotności i związanej z tym kondensacji. Ule jednościenne okazują się podatne na zwiększoną wilgoć, co z kolei sprzyja rozwojowi wielu organizmów patogennych. Dodanie dennicy osiatkowanej, zwanej też “higieniczną”, wprawdzie rozwiązuje w większości problem nadmiaru wilgoci, ale powoduje bardzo duże dobowe i roczne wahania temperatur w ulu. Samym pszczołom zdaje się to nie szkodzić (w niektórych aspektach może nawet pomaga), ale niewątpliwie ma wpływ na warunki bytowe szeregu innych organizmów, które potrzebują stabilniejszego środowiska do wykształcenia odpowiednich populacji i zrównoważonych relacji –przykładem takich organizmów są zaleszczotki. Okazuje się więc, że chcąc stworzyć optymalne warunki dla symbiontów pszczół oraz innych organizmów budujących zdrowe zależności ekologiczne, należy modyfikować ule i zapewniać im odpowiednią izolację (zarówno ścian, daszków czy dennic) oraz stosować daszki odpowiednio regulujące wilgoć. Tu za wzór mogą posłużyć choćby rozwiązania stosowane czasem w ulach typu Warre, mające daszki będące niejako korpusami z podłożoną od spodu (acz nad gniazdem) siatką, w których znajduje się różnego rodzaju biologiczny materiał taki jak próchno, trociny, liście czy ściółka leśna. Materiał ten pochłania i oddaje wilgoć w zależności od bieżącej sytuacji, regulując i stabilizując w ten sposób środowisko ulowe.
Schiffer poruszył też zagadnienie propolisu – nie tylko jako środka bakteriostatycznego, ale także regulatora wilgotności w ulu. Stwierdził, że w naturalnej dziupli zajmowanej przez pszczoły, cały “strop” jest dokładnie wypropolisowany, co sprzyja przenikaniu pary wodnej do drzewa, ale nie pozwala skroplonej wodzie wrócić do pszczelego gniazda. Aby stymulować wytworzenie się odpowiedniej populacji zaleszczotków w ulu, Schiffer stosuje specjalne dennice z wkładkami, w których pajęczaki mogą tworzyć siedliska, a na łowy wyruszać do pszczelego gniazda, systematycznie ograniczając populację roztoczy. Być może same zaleszczotki nie rozwiążą problemu warrozy, ale stworzone metodą Schiffera dobre warunki w całym ulu sprawią, że dobrze poczują się w nim i inne przyjazne pszczołom organizmy, a to poprawi kondycję samych pszczół. Na pewno ani ule styropianowe, ani nawet gładkie i szlifowane drewniane nie spełniają warunków, o jakich mówił Schiffer. W jego ocenie najlepsze, bo najbardziej zbliżone do naturalnych warunki pszczelego siedliska są ule stojaki. Leżaki o niskiej ramce, jak np. popularny w środowisku pszczelarzy naturalnych kenijski ul snozowy (tzw. TBH) pozostawiają wiele do życzenia.
Kolejnym prelegentem był Andre Wermelinger ze szwajcarskiego stowarzyszenia “Free the bees”, co można tłumaczyć jako “Uwolnić pszczoły” (www.freethebees.ch), a więc, jak się zdaje, siostrzanego zrzeszenia do naszych „Wolnych Pszczół”, choć nieco starszego. Wermelinger opowiedział o oddolnych inicjatywach, jakie podejmowane są w Szwajcarii w celu przekonania pszczelarzy do podejmowania metod pszczelarstwa przyjaznego pszczołom, a także o propagowaniu przez jego zrzeszenie potrzeby powrotu pszczół do natury. Działania stowarzyszenia obejmują promocję długofalowego celu, jakim jest prowadzenie pasiek niewymagających wspomagania przy użyciu substancji chemicznych. Stowarzyszenie “Free the bees” organizuje także warsztaty z budowania kłód bartnych i szkolenia dotyczące bioróżnorodności oraz szeroko rozumianego pszczelarstwa naturalnego. Wermelinger podkreślił wagę bogatych i różnorodnych pastwisk pszczelich i konieczność dostosowania liczby bytujących na nich rodzin pszczelich do ich obfitości.
Po wykładzie Wermelingera na podium ponownie pojawiła się Heidi Herrmann. Przypomniała słuchaczom o tym, jak dawniej patrzono na rodzinę pszczelą – jako na jednolitą, acz złożoną istotę. Opowiedziała również o realizowanych przez swoją organizację zadaniach polegających przede wszystkim na edukacji o roli pszczół w ekosystemie i metodach prowadzenia pszczelarstwa przyjaznego pszczołom. Jako jedno z głównych zadań swojej organizacji podała naukowe dokumentowanie zasadności podejmowania naturalnych metod w pszczelarstwie. Zaznaczyła, że pszczoła wcale nie potrzebuje pszczelarza, aby dobrze funkcjonować w naturze. To raczej my, ludzie, potrzebujemy pszczół. Powinniśmy więc zwracać uwagę na to, jak dbać o środowisko, aby pszczoły dobrze się w nim czuły – przede wszystkim tworzyć jak najwięcej niedoglądanych siedlisk oraz bazy pożytkowe poprzez uprawy i nasadzenia roślin miododajnych. Herrmann podkreśliła, że w naszych działaniach powinniśmy być bardziej jak pszczoły niż jak ludzie. Powinniśmy się nauczyć współpracować tak jak one i podobnie jak one rozwiązywać nasze konflikty w drodze zgodnej dyskusji – jak to opisywał choćby prof. Thomas Seeley w książce “Honey bee democracy” (tłum. “Demokracja pszczoły miodnej”). W dalszej części wykładu Herrmann przedstawiła szereg bohaterów historii pszczelarstwa – w tym również tej nieodległej – którzy przyczynili się do kształtowania odpowiedniej wizji pszczoły jako nieodzownego elementu ekosystemu, a nie tylko producenta miodu.
Po wystąpieniu Heidi Hermann nastąpiła odmienna w treści, lecz podobna w wymowie prezentacja Ralfa Rössnera. Rössner również zaprezentował podobne spojrzenie na złożoność pszczelej rodziny, mówiąc o niszczeniu zdrowego superorganizmu poprzez stosowane metod pszczelarstwa intensywnego. Podkreślił, że pszczoły są zdecydowanie zdrowsze, gdy pozwala się im na funkcjonowanie zgodne z ich naturalnym cyklem życiowym – na przykład w niewielkich ulach wspierających gospodarkę rojową. Jako przykład podał gospodarkę w oblepianych gliną kószkach, z którymi zetknął się zresztą w Karpatach na terenie Polski.
Następnym prelegentem był nasz polski kolega Piotr Piłasiewicz z „Bractwa Bartnego” (www.bartnictwo.com). Opowiedział o programie ochrony rodzimych linii pszczół (Apis mellifera mellifera oraz Apis mellifera carnica linia Dobra), ze szczególnym uwzględnieniem pszczoły linii Augustowskiej, jako bliskiej jego sercu. Piłasiewicz mieszka bowiem w rejonie Puszczy Augustowskiej i w zasadzie na co dzień “współpracuje” z tamtejszą pszczołą. W swoim wykładzie opisał słuchaczom na czym polega gospodarka w poszczególnych strefach ochronnych (tj. centralnej, ochronnej/izolacyjnej i buforowej) w Puszczy Augustowskiej i jaki jest potencjał zachowania genów miejscowej pszczoły dla przyszłych pokoleń – pszczoły najlepiej przystosowanej do leśnego środowiska północno-wschodniej Polski. Opowiedział również o swojej bartniczej pasji, podkreślając jej istotną rolę we wspomaganiu programów ochronnych pszczół, takich jak w rejonie Augustowa.
Konferencję zakończyła moja prezentacja działalności Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego “Wolne Pszczoły” (www.wolnepszczoly.netlify.app). Wystąpienie dotyczyło w szczególności projektu selekcyjnego, pomysłu naszego stowarzyszeniowego kolegi Marcina Zarka, opracowanego z myślą o małych pasiekach hobbystycznych. Muszę, być może trochę nieskromnie, przyznać, że projekt ten spotkał się z bardzo wielkim zainteresowaniem zarówno ze strony organizatorów konferencji i innych prelegentów, jak i słuchaczy. Chwalono przede wszystkim pomysłowość i prostotę naszego rozwiązania, a już nazajutrz po konferencji zaczęły do nas spływać informacje o rozpoczęciu prac nad wdrożeniem podobnych projektów w Austrii i Niemczech, być może również w Szwajcarii. Kilku prelegentów zaproponowało propagowanie naszego projektu podczas innych pszczelarskich wydarzeń, w których wezmą udział w najbliższym czasie. Dla nas to oczywiście powód do dumy. Cieszy nas, że przykład z Polski – do tego wywodzący się z naszego niewielkiego zrzeszenia – spotkał się z tak dobrym przyjęciem i tak dużym zainteresowaniem. Heidi Herrmann, nawiązując do swojego wcześniejszego wystąpienia oświadczyła, że to właśnie nam, choć dysponujemy skromnymi środkami i niewielkim potencjałem organizacyjnym, udało się rozpocząć współpracę podobną do tej, jaką prezentują pszczoły. Na koniec otrzymałem też zaproszenie do udziału w kolejnym podobnym wydarzeniu, tj. konferencji “Learning from the bees” (tłum: “Ucząc się od pszczół”) współorganizowanej przez Natural Beekeeping Trust i kilka innych organizacji w Europie w dniach 31 sierpnia do 2 września 2018 roku w Doorn w Holandii (https://www.naturalbeekeepingtrust.org/conference).
Wróćmy jednak do naszego projektu selekcyjnego. Kiedy w 2015 roku założyliśmy nasze stowarzyszenie, chcieliśmy przede wszystkim zaprezentować pszczelarzom inny punkt widzenia na pszczoły i pszczelarstwo oraz wspomagać się wzajemnie w selekcji coraz zdrowszych i odporniejszych pszczół. Wiedzieliśmy, że prowadzenie pasiek bez zwalczania warrozy nie jest łatwym zadaniem dla amatorów i mieliśmy świadomość, że są niewielkie szanse na to, by każda z naszych pasiek z osobna miała wystarczająco duży potencjał selekcyjny do pokonania roztoczy. Potrzebowaliśmy więc projektu, który pozwoliłby nam na ciągłość selekcji, dał gwarancję, że nikt z nas nie zostanie bez pszczół, a także wykorzystał każdy dostępny potencjał selekcyjny, a więc również niewielkie pasieki amatorskie składające się z kilku pni. W czasie burzy mózgów, gdy pojawiały się różne pomysły, jak choćby ten, by gromadzić środki na zakup pszczół do selekcji, wspomniany już Marcin Zarek zaproponował, byśmy zagwarantowali sobie wzajemnie, że ten, kto straci pszczoły, otrzyma odkłady od innych ze „wspólnej” nieleczonej puli. Pomysł od razu spodobał się większości, więc dopracowaliśmy szczegóły i rozpoczęliśmy współpracę. Tak powstał projekt, któremu nadaliśmy nazwę amerykańskiej bazy wojskowej, będącej równocześnie federalną rezerwą złota Stanów Zjednoczonych – “Fort Knox”. Uznaliśmy, że nazwa ta idealnie pasuje do rezerwy naszego wspólnego “złota”, jakim są pszczoły selekcjonowane, niepoddawane leczeniu przeciwko warrozie. Nie chcę się wdawać w szczegóły, jednak muszę dodać, że pomimo wielu przeciwności losu, w ostatnich latach projekt dowiódł swojej wartości i dziś możemy się pochwalić ciągłością wspólnej selekcji, mimo iż niektórzy z nas mają niewielkie indywidualne zasoby. “Fort Knox” odpowiedział też na wiele praktycznych problemów, z jakimi borykają się pszczelarze chcący zaprzestać stosowania toksyn w pasiekach. Wymienieni wyżej prelegenci, naukowcy i słynni hodowcy pszczół przekazywali wspaniałą i ciekawą wiedzę o aspektach selekcji pszczół w dużych, zawodowych pasiekach oraz ogrom wiedzy teoretycznej o biologii rodziny pszczelej oraz pszczelarstwie przyjaznym pszczołom. My jednak odpowiedzieliśmy na konkretne i praktyczne pytanie słuchaczy – jak pszczelarz amator może przełożyć tę wiedzę do własnej małej pasieki? Okazuje się, że wystarczy współpraca oparta na zaufaniu. Zainteresowanych szczegółami projektu, zasadami na jakich on funkcjonuje oraz historią współpracy odsyłam na stronę internetową Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego “Wolne Pszczoły” (http://wolnepszczoly.netlify.app/tag/fortknox/). Na naszym kanale Youtube znajdą się również nagrania części wykładów z konferencji oraz wywiady z wybranymi prelegentami.
Podsumowując, pragnę wyrazić nadzieję, że dzięki takim wydarzeniom jak opisana powyżej konferencja, pszczelarstwo, jakie zdecydowaliśmy się uprawiać zaistnieje wreszcie w świadomości pszczelarzy jako równoprawna praktyka i stanie się przedmiotem zgodnej i merytorycznej dyskusji. Pszczelarstwo niezwalczające warrozy jest możliwe i praktykuje się je na świecie z dużymi sukcesami, choć trzeba przyznać, że w Europie kontynentalnej jest wciąż trudne i wiąże się z dużymi stratami. Skoro jednak nawet w pasiekach, gdzie stosuje się zabiegi przeciwko roztoczom rokrocznie i tak odnotowuje się coraz większe średnie straty, czy nie nadszedł już aby czas na refleksję? Alternatywa jest na wyciągnięcie ręki, a konferencja pokazała bardzo dużą rozpiętość pomysłów i podejść – od bardzo “inżynieryjnej” selekcji Juhani Lundena, poprzez “test Bonda”, czyli pozostawienie pszczół selekcji naturalnej, aż do filozoficznej wizji pszczoły miodnej jako samoświadomego organizmu będącego częścią całego ekosystemu.
Erik Österlund twierdzi, że każdy może podjąć własną selekcję odpornych pszczół – trzeba tylko chcieć. Powtarza przy tym, że cała selekcja wcale nie musi być “perfekcyjna”, wystarczy, aby była “poprawna”, by zaistniał pozytywny długofalowy skutek. Wielu naukowców, w tym również z Polski, twierdzi, że wystarczyłoby już kilkuletnie ograniczenie przewożenia pszczół na wielkie odległości, aby stan ich zdrowia zauważalnie się poprawił. Pomimo tego zamiast rozwijać lokalną i przystosowaną „genetykę”, sprowadzamy matki pszczele z odległych rejonów i nie tylko krzyżujemy naszą „genetykę” z pszczołami gorzej przystosowanymi do miejscowych ekosystemów, ale także sprowadzamy obce patogeny i organizmy inwazyjne. Czyż nie tak Varroa rozpoczęła swoją wędrówkę po Europie? John Kefuss jest zdania, że większość środowiska pszczelarskiego wyznaje tzw. “efekt mañana”, który sprowadza się do zasady: “nie rób dziś tego, co kto inny zrobi za ciebie jutro”. Niech przesłaniem tej konferencji będzie to, że my wszyscy razem i każdy z osobna decydujemy o tym, jak będzie wyglądać pszczelarstwo w przyszłości.
The post „Musimy być bardziej jak pszczoły” – czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy – cz. 2 first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post „Musimy być bardziej jak pszczoły” – czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy – cz.1 first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>W dniach 7 – 8 kwietnia 2018 roku miałem zaszczyt, ale również i niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w pierwszej w Europie konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu nie praktykującemu leczenia pszczół, na której reprezentowałem Stowarzyszenie Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”. Konferencja odbyła się w Neusiedl am See we wschodniej Austrii. I choć dopiero ustąpiły mrozy, pogoda dopisała na tyle, że udało mi się połączyć moje dwie pasje, czyli pszczelarstwo i podróże rowerowe. Do miejsca spotkania dojechałem moim jednośladem, obładowany bagażami. To niewątpliwie wzbudziło zainteresowanie zgromadzonych tam pszczelarzy, ale na pewno nie odciągnęło nikogo od tematu, który ich tam przywiódł.
Jak się okazało na miejscu, sama idea zorganizowania takiej konferencji narodziła się dość spontanicznie, a mianowicie w rozmowie pszczelarzy amatorów na Facebooku. Pewien zamieszkały w Austrii pszczelarz od kilku lat nie zwalczający warrozy, Norbert Dorn, zdecydował się zorganizować spotkanie pszczelarzy nieużywających żadnych substancji chemicznych w swoich pasiekach. Od słowa do słowa, niewinny plan spotkania towarzyskiego przerodził się w ideę zaproszenia największych pszczelarskich sław Europy podejmujących trud selekcji odpornych pszczół i zorganizowania konferencji. Gdy się dowiedziałem o tym projekcie, w pierwszej chwili uznałem, że spotkanie odbędzie się po prostu zbyt daleko, żeby ot tak „wyskoczyć na weekend”. Ostatecznie jednak zdecydowałem, że nie mogę zrezygnować z udziału w wydarzeniu tak doniosłym dla pszczelarstwa, jakie zdecydowałem się praktykować. Z pomocą niemieckiej pszczelarki Sibylle Kempf, podobnie jak my propagującej potrzebę odejścia od stosowania pestycydów i substancji biobójczych w praktyce pasiecznej, skontaktowałem się z Norbertem Dornem i poprosiłem o możliwość reprezentowania na konferencji stowarzyszenia „Wolne Pszczoły”. Ku mojej radości wyraził zgodę i w ten sposób nasz udział w tym wydarzeniu się urzeczywistnił. Spotkanie zgromadziło około 90 uczestników i prelegentów z wielu krajów Europy, w tym z Anglii, Austrii, Finlandii, Francji, Niemiec, Polski, Szwajcarii i Szwecji. Podczas konferencji obowiązywały dwa języki wykładowe – angielski i niemiecki.
Otwarcie konferencji przypadło na sobotni poranek. Po przywitaniu prelegentów i publiczności przez organizatorów, nastąpiło krótkie wystąpienie przedstawicieli miejscowych władz, starających się podkreślić rolę pszczoły miodnej w ekosystemie i rolnictwie. Wyrazili oni zadowolenie z powodu zorganizowania konferencji na ich terenie, a także z powodu stale rosnącej populacji pszczół w miejscowych pasiekach. Jak to nierzadko w takich sytuacjach bywa, niezwłocznie po zakończeniu swojego wystąpienia, opuścili salę, nie czekając nawet na rozpoczęcie merytorycznej części spotkania.
Wykład otwierający konferencję wygłosiła Heidi Herrmann, przedstawicielka prężnej organizacji brytyjskiej Natural Beekeeping Trust (https://www.naturalbeekeepingtrust.org/), która zajmuje się propagowaniem pszczelarstwa przyjaznego pszczołom – zwanego czasem również pszczelarstwem naturalnym. Sama Heidi Herrmann w swojej pasiece nie stosuje żadnych medykamentów do zwalczania roztoczy już od wielu lat. Przyznaje jednak otwarcie, że na Wyspach Brytyjskich taka praktyka jest o wiele łatwiejsza niż w krajach Europy kontynentalnej, a straty zbliżone do pasiek, w których walczy się z warrozą. Herrmann podkreśliła, że jadąc z lotniska do Neusiedl am See, widziała pola uprawne przypominające pustynie dla pszczół. Komentując szybkie opuszczenie sali przez przedstawicieli władz, wyraziła ubolewanie, że ich zrozumienie dla potrzeb pszczół i pszczelarstwa jest tak niewielkie.
Okresowy głód i niedożywienie powodują, że pszczoły nie mogą przetrwać bez wspomagania substancjami, które na dłuższą metę są dla nich toksyczne, a pszczelarze nie chcą zaprzestać leczenia z obawy przed olbrzymimi stratami. Stwierdziła, że władze, zamiast cieszyć się ze wzrostu liczby pni pszczelich na terenach rolnictwa uprawianego na skalę przemysłową i ubogich w różnorodne pożytki, powinny raczej zająć się budową pszczelich pastwisk i edukacją miejscowych rolników. Trzeba przy okazji zaznaczyć, że edukacja jest potrzebna w każdym kraju. Ja sam, w czasie mojej podróży do Neusiedl kilkakrotnie widziałem rolników – zarówno na Słowacji jak i w Austrii (a przecież w Polsce nie jest też inaczej) – stosujących opryski na świeżo kiełkujące rośliny uprawne, podczas wyjątkowo silnych wiatrów, które zwiewały cały oprysk z pól. A to przecież nie tylko grozi skażeniem okolicznych ekosystemów, ale i z punktu widzenia rolnika jest zabiegiem pozbawionym sensu. Edukacja jest więc potrzebna zawsze i wszędzie.
Po otwarciu, pierwszy wykład wygłosił Jürgen Küppers, który pokrótce opisał historię i perspektywy zdrowego pszczelarstwa na przyszłość. Podkreślił, że pszczelarstwo tak naprawdę wstąpiło na równię pochyłą już w czasach Langstrotha, a w ostatnich dziesięcioleciach nastąpił gwałtowny spadek odporności pszczół. To zbiegło się rzecz jasna z uprzemysłowieniem rolnictwa i całkowitą zmianą myślenia o efektywności produkcji rolnej i pszczelarskiej. W ulach pojawiła się węza z powiększoną komórką pszczelą (5.4 – 5.7 mm), a także izolatory czy kraty odgrodowe, które zaburzały komunikację wewnątrz pszczelego gniazda. Wraz z rozpoczęciem karmienia pszczół na zimę cukrem, przeżywały coraz słabsze rodziny, co następnie powodowało rozpowszechnianie się populacji gorzej przystosowanej genetycznie.
Pojawienie się roztoczy Varroa przypieczętowało ten proces. Jürgen Küppers przypomniał, że w chwili nadejścia roztoczy pasieki przeżyły olbrzymie załamania, co skłoniło pszczelarzy do desperackiej walki z dręczem pszczelim (Varroa destructor). Walka ta od tego czasu stale się nasilała, gdyż efekt wywołany przez roztocza spowodował olbrzymią traumę u pszczelarzy. Wskazał jednak na coraz częściej podejmowane próby selekcji pszczół w kierunku zwiększenia zdolności radzenia sobie z chorobami i inne aktywności podejmowane w związku z narastającym kryzysem – jak choćby próby odbudowy lokalnych półdzikich populacji pszczół. Podkreślił także rolę niektórych hodowców i badaczy w propagowaniu zdrowego pszczelarstwa.
Kolejnym wykładowcą był dr John Kefuss, jeden ze światowych pionierów i propagatorów pszczelarstwa bez leczenia. Hodowca jest prawdziwą sławą światowego pszczelarstwa, a przy okazji naprawdę barwną postacią. Ciągle żartuje i traktuje siebie samego z bardzo dużym dystansem. Kefuss opracował tzw. “test Bonda” (zwany również metodą “live and let die” czyli “żyj i pozwól umrzeć”), będący strategią selekcji pszczół w kierunku odporności na pasożyta. Metoda polega tak naprawdę na pozostawieniu rodzin pszczelich selekcji naturalnej. W rozumieniu hodowcy, pszczoły, które potrafią poradzić sobie z roztoczami przetrwają, a umrą te, które pozwalają na nieograniczony rozwój pasożyta. Kefuss rozpoczął swoją selekcję od wypracowania cechy higieniczności pszczół (poprzez testy usuwania zamarłego czerwiu), ale tak naprawdę wówczas nie była to cecha potrzebna w radzeniu sobie z warrozą, a z inną chorobą, tj. zgnilcem europejskim, który był niegdyś olbrzymim problemem w jego pasiece. W tamtym okresie kiedy Kefuss przychodził na pasieczysko, uderzał go w nozdrza smród dochodzący z rozstawionych uli.
Był to czas, kiedy jeszcze zwalczał warrozę i leczył pszczoły. Spośród 115 pni wybrał 14 najbardziej higienicznych rodzin, które posłużyły do dalszej hodowli. W zasadzie – jak zaznaczył – na początku selekcji w 1998 roku jego pszczoły przejawiały znacznie większy instynkt higieniczny niż w 2008, kiedy pasieka była już całkowicie odporna na roztocza i wiele lat nieleczona – i rzecz jasna nie miał już żadnych problemów z chorobami czerwiu. Oznacza to, że sama higieniczność pszczół nie przekłada się bezpośrednio na ich radzenie sobie z roztoczami. John Kefuss wprowadził ciekawe rozróżnienie pomiędzy “odpornością” pszczół na pasożyta (resistance), a “tolerancją” (tolerance). Ta pierwsza wartość dotyczy zdolności pszczół do samodzielnego ograniczania liczby roztoczy, podczas gdy ta druga zdolności pszczół do ograniczania szkód poczynionych przez pasożyta. Kefuss stwierdził, że jego pszczoły nie mają wysokiej tolerancji, ale są odporne na roztocza.
Kefuss uważa, że każdy pszczelarz powinien sobie zadać dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego miałby nie leczyć pszczół, a drugie, pod jakimi warunkami przestałby je leczyć. On sam zawsze miał świadomość, że lecząc pszczoły, stosuje bardzo silne substancje chemiczne i zdawał sobie sprawę z ich szkodliwości. W pewnym momencie zorientował się, że miewa częste migreny, a po rozmowach z innymi pszczelarzami, cierpiącymi na podobne dolegliwości, doszedł do wniosku, że przyczyną jest właśnie obcowanie z silnymi toksynami w praktyce pasiecznej. Uznał więc, że o ile zawsze może kupić nowe pszczoły, zdecydowanie trudniej byłoby mu odkupić… nowy mózg. Tak właśnie zaczęła się jego historia związana z porzuceniem silnych substancji chemicznych w pasiece. Dziś, jako hodowca, twierdzi, że musi podejmować sporo wysiłku, aby utrzymać cechę odporności na roztocza, bo… w jego pasiece praktycznie ich nie ma. Kiedyś zorganizował nawet konkurs i płacił 1 centa za każdą znalezioną samicę dręcza pszczelego, a zwycięzcy po dłuższym czasie znajdowali co najwyżej po około 20 sztuk. Przyznał ze śmiechem, że była to najtańsza siła robocza, jaką mógłby sobie wymarzyć hodowca pszczół. Zauważył przy tym, że nie sposób prowadzić selekcji na odporność na roztocza, gdy praktycznie nie istnieje ich presja. Jak bowiem sprawdzić, czy pszczoły radzą sobie z nieobecnym czynnikiem? Kefuss doszedł do wniosku, że musi pozyskiwać ramki z silnie porażonym czerwiem z innych pasiek i umieszczać je w rodzinach potencjalnych reproduktorek, aby stale weryfikować zdolność pszczół do likwidowania zagrożenia (tzw. “przyspieszony test Bonda”). Powtarzał przy tym: “muszę kupować roztocza, a te są drogie”. Stwierdził, że wypracowane przez niego metody są doskonałe do wyszukiwania i dalszej hodowli tych pszczół, które określił jako “roztoczowe czarne dziury” (“varroa black holes”). Są to rodziny, które “pochłaniają” więcej roztoczy niż wypuszczają ich z uli, a więc dręcz “znika” w tych ulach jak w czarnych dziurach. Aby znaleźć “czarne dziury”, niezbędne są rodziny, które stanowią ich przeciwieństwo, a które określa się jako “roztoczowe bomby” (“varroa bomb” albo “mite bomb”). Są to pnie, które pozwalają na gwałtowny rozwój pasożyta i umierając przy wysokim porażeniu, stają się potencjalnym zagrożeniem dla sąsiednich rodzin. W przeciwieństwie do większości środowiska pszczelarskiego, jemu “roztoczowe bomby” nie spędzają snu z powiek. Dla niego to doskonałe, choć nieobecne w jego pasiekach narzędzie selekcji pszczół coraz zdrowszych i lepiej radzących sobie z warrozą. Podkreślał przy tym wielokrotnie, że skoro jemu udało się przeprowadzić taką selekcję, to znaczy, że absolutnie każdy może tego dokonać.
The post „Musimy być bardziej jak pszczoły” – czyli raport z konferencji w całości poświęconej pszczelarstwu bez zwalczania warrozy – cz.1 first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post Konferencja o pszczelarstwie bez leczenia – Neusiedl am See, Austria first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>Stowarzyszenie Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły” miały tam również swojego reprezentanta w mojej osobie. Udało mi się uzgodnić z Norbertem krótkie wystąpienie na temat działalności naszego zrzeszenia, ze szczególnym uwzględnieniem Projektu „Fort Knox”, o którym pisaliśmy już na naszej stronie kilkukrotnie (http://wolnepszczoly.netlify.app/tag/fortknox/). Jest to projekt, dzięki któremu uczestnicy mogą liczyć na wzajemne gwarancje i otrzymanie odkładów w przypadku śmierci pszczół poddanych selekcji naturalnej. Sama konferencja była dla mnie wydarzeniem wyjątkowym i bardzo inspirującym. Miałem przecież możliwość zapoznać się bezpośrednio z wystąpieniami wielu znanych pszczelarzy, takich jak John Kefuss, Erik Österlund, Juhani Lunden, a także wielu innych, o których czasem słyszeliśmy, a czasem nie mieliśmy świadomości ich wielkiej pracy w dziedzinie szeroko rozumianego pszczelarstwa naturalnego. W czasie konferencji udało mi się także nagrać większość ze wspomnianych wystąpień (te, których autorzy zgodzili się na ich nagranie i opublikowanie), a także przeprowadzić kilka rozmów „na wyłączność” ze wspomnianymi pszczelarzami. Nagrane wykłady oraz wywiady będą przez nas systematycznie publikowane, czy to na stronie internetowej „Wolnych Pszczół”, czy też na naszym kanale Youtube i facebookowym profilu. Z czasem będziemy też dodawać do nich polskie napisy, a jeżeli będziesz gotowy pomóc nam w ich wykonaniu, żeby były szybciej dostępne w polskiej wersji językowej, napisz do nas.
Już teraz serdecznie zapraszamy na pierwszy wywiad z organizatorem konferencji Norbertem Dornem oraz prezentację stowarzyszeniowego projektu „Fort Knox”.
Prezentacja w formie PDF. Opracowanie graficzne prezentacji Mariusz Uchman.
Na naszej stronie internetowej będziemy też z czasem publikować bardziej szczegółowe relacje z samej konferencji, a także informować o tym, jakie dalsze konsekwencje miał nasz udział. Jeżeli dotrą do nas jakieś informacje, że dzięki konferencji udało się zmienić coś w świadomości pszczelarzy czy praktyce pszczelarskiej w Europie, na pewno nie omieszkamy o tym też wspomnieć. Już dziś i nie bez dumy, możemy zdradzić, że przedstawiony przeze mnie projekt „Fort Knox”, będący pomysłem naszego stowarzyszeniowego kolegi Marcina Zarka, zrobił na zagranicznych koleżankach i kolegach bardzo duże wrażenie. Pszczelarze amatorzy otrzymali bowiem od nas pomysł, jak zorganizować swoją lokalną współpracę w taki sposób, aby móc zachować ciągłość selekcji, przy jednoczesnym udzielaniu sobie wsparcia w postaci przekazywanych pszczół. Zanim zdążyłem wrócić do domu z konferencji, na skrzynce mailowej miałem już co najmniej kilka pytań dotyczących szczegółów projektu, oraz próśb o zgodę na wykorzystanie tego pomysłu do budowy podobnych projektów za granicą. Cieszymy się więc niezmiernie, że nasze Stowarzyszenie mogło mieć swój – i jak się okazało niemały – wkład w tym wydarzeniu.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej o tym wydarzeniu, śledźcie proszę naszą stronę oraz wspomniane kanały informacyjne, bo na pewno już niedługo pojawią się na nich dalsze informacje. Serdecznie zapraszamy!
The post Konferencja o pszczelarstwie bez leczenia – Neusiedl am See, Austria first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post VII Zjazd Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”, czyli gorąco w dziupli Dalekiego Południa first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>Po tradycyjnej piątkowej integracji nieuchronnie nastąpił sobotni poranek i zebranie, czyli obrady Zgromadzenia Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”. W toku gorącej dyskusji odbyły się wybory na wakujące stanowiska w zarządzie (po rezygnacji poprzedników). W ten sposób mamy nowy zarząd w składzie:
Dziękujemy poprzednim członkom zarządu za ich pracę i zaangażowanie.
Podjęto także decyzję dotyczącą metody zatwierdzania publikacji na naszej stronie www: po dyskusji nad tekstem w gronie członków Stowarzyszenia głos decydujący mają członkowie zarządu.
Pojawiła się też kwestia debaty nad spójnością pomiędzy naszymi wyobrażeniami, czemu ma służyć i ku czemu zmierzać Stowarzyszenie, a zapisami w regulaminie. Jest nas coraz więcej i z pewnością takich wątpliwości nie ubędzie, dopóki naszych celów i metod nie ujmiemy jasno i klarownie w postaci zapisów statutowych. Postanowiliśmy jednak dać sobie czas w postaci spokojnej i długiej dyskusji przez medium internetowe, zanim ponownie podniesiemy tę kwestię na najbliższym Zjeździe.
W zebraniu uczestniczyli nowi członkowie. Podczas zjazdu Stowarzyszenie powiększyło się o jedną osobę, a jeden wspierający stał się członkiem zwykłym z pełnymi prawami.
Po zakończeniu zebrania uchwalono obiad i wyjazd na wycieczkę edukacyjno-szkoleniową pod przewodnictwem Konrada Zaremby, koordynatora projektu „Bartnicy Sudetów”. Jest to przedsięwzięcie realizowane przez nadleśnictwo Międzylesie. Polegać ma na powieszeniu w lasach nadleśnictwa przynajmniej 1000 (słownie: tysiąca) kłód bartnych. Działać to ma dokładnie tak samo jak budki dla ptaków: my wieszamy, one się wprowadzają. Tym razem „one” – to pszczoły. We współczesnym pszczelarstwie funkcjonuje wiele mitów, półprawd i prawd. Ale nikt nie wie, co jest czym. Np. wielu jest przekonanych, że już nie ma dzikich (czyli nie pochodzących wprost z okolicznych pasiek) pszczół. Inni uważają, że pszczoły współcześnie już nie zdołają przetrwać bez pomocy człowieka. Dzięki zainstalowanym w wielkiej liczbie kłodom bartnym, w rejonach dotychczas niechętnie odwiedzanych przez miejscowych pszczelarzy, być może będzie można zweryfikować niektóre z tych niesprawdzonych przez naukę hipotez. Pszczoły, które zasiedlą kłody bartne, będą doglądane przez wyznaczonego do tego celu bartnika. Projekt pozostaje pod opieką Powiatowego Lekarza Weterynarii i otrzymał swój numer pasieki.
Mieliśmy okazję obejrzeć 700 (słownie: siedemset) sztuk już gotowych kłód bartnych czekających wiosny na terenie składnicy drewna. Pierwsze egzemplarze dłubano jeszcze prawie tradycyjnymi narzędziami, tj. siekierami i łomami, ale wkrótce zakupiono specjalną frezarkę, jakby stworzoną do dziania barci. Wraz z nadchodzącą wiosną kłody będą stopniowo przenoszone na drzewa w okolicznych lasach. Konrad otwarcie opowiedział nam o tajnikach realizacji tak dużego projektu. Przy tak wielkiej skali potrzebne są solidne środki finansowe, zarządzanie, technologia i wykwalifikowani pracownicy, aby nie utknąć przy pierwszym drzewie. Mieliśmy okazję także odwiedzić stanowisko w lesie, na której testowano różne metody wieszania kłód bartnych. Dla chętnych pojawiła się też okazja własnoręcznego wypróbowania frezarki.
Znakomita kuchnia sprawiła, że nikt nie mógł narzekać na kolację. Chłody wieczorne pozostawiły nas jednak w budynku, gdzie w podgrupach do późnej nocy rozmawialiśmy, zgadnijcie, o czym? O pszczołach, oczywiście.
Niedzielny poranek tym razem nie polegał na przedłużającej się nasiadówce przy śniadaniowej herbatce. Ten zjazd odbył się dość daleko od naszych domów, dzięki czemu, o niespodziewanie, większość miała prawie tyle samo kilometrów do przejechania. Co oznacza, że wszyscy mieli daleko lub jeszcze dalej, więc nie mitrężąc czasu (nota bene, w nocy nastąpiła zmiana czasu z zimowego na letni, więc ubyła nam kolejna godzina) wskoczyli do aut i pojechali.
Termin zjazdu zakładał, abyśmy mogli się spotkać, zanim sezon pszczelarski się na dobre rozkręci. Niektórzy robią wielkie plany, inni już bez planu wiedzą, że będą mieć dużo pracy w swoich pasiekach – praca selekcyjna stawia swoje wymagania. Marcowe chłody jednak odbierają wiele uroku takim spotkaniom. Zawsze miło jest przecież odwiedzić czyjąś już pracującą w najlepsze pasiekę, może zanurkować do ula i przywitać się z matką. Mamy nadzieję, że jesień dopisze pogodą i następny zjazd odbędzie się w towarzystwie pszczół.
Do zobaczenia za pół roku!
The post VII Zjazd Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”, czyli gorąco w dziupli Dalekiego Południa first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post Rozmowa z Panem Davidem Lutz’em o hodowli czarnej pszczoły Kampinoskiej first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>Co Pan sądzi o ciemnej pszczole europejskiej Apis mellifera mellifera? Dlaczego ją Pan hoduje a konkretnie linię Kampinoską?
U nas w Alzacji takie pszczoły były od zawsze. Można powiedzieć, że urodziłem się przy tej pszczole i dlatego mam ją z przyzwyczajenia. Od szóstego roku życia pomagałem przy pszczołach. U nas w rodzinie było zawsze ok. 400-600 uli i ok. 200 kószek . To była też pszczoła AMM Nigra, która jest bardzo zbliżona szczególnie do Kampinoskiej, bawarskiej i austriackiej.
Być może zna Pan sytuację w dawnej Puszczy Kampinoskiej ok. 300 lat temu? Cała dolina parku była pełna kolonistów. Najwięcej pochodzenia tyrolskiego i szwabskiego. Oni nie byli wyznania rzymskokatolickiego tylko ewangelicko-augsburskiego. Zajmowali się głównie rolnictwem. Nie nosili tylko kurtki i kapelusza, ale produkowali dobra roślinne i zwierzęce, w tym pszczoły. Właśnie taką, jak ja to mówię, szwabską pszczołę. Zresztą wówczas innych niż środkowoeuropejskie niemalże nie było. Prawie do samej Drugiej Wojny Światowej były też inne linie sprowadzane z Niemiec albo Austrii. Instytut na uniwersytecie w Ernlangen w Bawarii był mocno nastawiony na hodowlę pszczoły środkowoeuropejskiej w okresie międzywojennym, a nawet podczas wojny i okupacji Niemcy jeszcze mocno propagowali pszczołę Nigrę dla produkcji miodu m.in. na zwiększone zapotrzebowanie spożywcze, na potrzeby wojenne. Po 1945 roku wszystko szlag trafił. Jak nie mówię, że wojna i Niemcy były dobre, tylko mówię o hodowli pszczół. Szwabi uciekli do Szwabska, a pszczoły zostały. Często jednak nikt ich nie obsługiwał i sporo padło. W latach ’60 pojawił się pomysł aby selekcjonować pszczołę Kampinoską, ale dopiero później w latach ’80 jak wiemy, to zrobiono, z resztek tego co jeszcze tam znaleziono.
Czy Pan już wtedy tzn. w latach ’60 zajmował się pszczelarstwem w Polsce?
Nie. Dopiero od 1992 roku. Mieszkałem wtedy na ulicy Inflanckiej w Warszawie. Pierwsze moje pszczoły egzystowały na balkonie. Osiedle to było blokowisko z ogrodem w środku. Jak co sobota rano wstałem i patrzę sobie na ten ogródek, a tam kręci się policja i straż. Myślę sobie, że może jakaś sensacja. Może jakiś trup tam leży. Z jedenastego piętra nie widziałem dobrze, więc idąc do sklepu podszedłem bliżej i zobaczyłem, że na krzaku wisi rój pszczół. Złapałem rójkę do kosza na śmieci i przykryłem mokrą szmatą. Pojawił się problem co z tym rojem zrobić. Ani nie miałem ula, ani ramek, ani ogródka. No nic to. Wstawiłem rój do łazienki licząc, że przeżyje do następnego dnia. Zadzwoniłem do kolegi, do ministerstwa rolnictwa i powiedziałem mu, że za dwie godziny potrzebuję ul, ramki i węzę, bo mam rój w łazience. Dał mi adres do sklepu i poinformował sklep, że jak przyjdę, żeby wszystko mi wydali co potrzebuję. Do sklepu pojechałem szybko taksówką i kupiłem potrzebny sprzęt oraz ul warszawski. Taksówkarz pomógł mi wnieść ul do windy. Sąsiadkę oszukałem, że to mebel. Wieczorem osadziłem i podkarmiłem pszczoły. Tak zaczęła się moja historia z pszczołami w Polsce, z ulem na balkonie w bloku.
Dużo później spotkałem Panią Łucję z pasieki hodowlanej z Parzniewa, która była tam kierownikiem. Była dyskusja na temat genetyki. Ja jestem po studiach w tym fachu. W Warszawie miałem zwykłe warszawskie kundle, a pojawił się pomysł hodowli Kampinoskiej. Byłem oglądać ule na sprzedaż koło Leszna i zobaczyłem dom z gospodarstwem, które mi się spodobało. Tam właśnie był teren hodowli pszczoły Kampinoskiej. Sąsiad pszczelarz powiedział mi, że tu tylko można tylko trzymać Kampinosa. Dlatego zamówiłem czym prędzej matki Kampinoskie z Parzniewa.
Na początku miałem ok. 30 uli, bo jeszcze miałem inną stałą pracę. Ten sąsiad mieszkał 500 metrów dalej i nasze pasieki z Kampinosami tworzyły taki obszar, gdzie w obrębie tych 500 metrów wszystko było żądlone, co było żywe i się ruszało. Miałem problem z sąsiadami. Jeden chłopak znalazł się nawet w szpitalu. Podjąłem decyzję o zlikwidowaniu pszczół koło domu i wstawiłem je do puszczy podejmując pracę nad selekcją na łagodność. Tak zaczęła się moja hodowla Kampinosa. Później jak poszedłem na rentę, to powiększyłem pasiekę. W tamtych czasach linia Kampinoska to było w sumie około 100 hodowców i 2500 rodzin pszczelich. A teraz tak wyszło, że jestem ostatni. Nawet Parzniew już nie ma.
Czyli u Pana była ta sama pszczoła co w Parzniewie?
Kiedyś tak. Choć kilka lat temu, pod koniec ich hodowli, to oni mieli raczej mieszańce a nie czyste kampinoskie. Jeśli chodzi o Kampinosa to jak już mówiłem, jestem ostatni. Dalej jednak współpracuję z Parzniewem i Krakowem. Jestem po prostu trzymaczem rezerw genetycznych.
Jak Pan selekcjonuje pszczołę Kampinoską? Jak stara się Pan usunąć mieszańce? Czy pracuje Pan nad miodnością, łagodnością i trzymaniem się plastra?
Ja po prostu hoduję, jak lubię. Po pierwsze, najpierw to one same się selekcjonują, bo do dalszej hodowli biorę tylko to, co na wiosnę jeszcze żyje trzeci rok. Hoduję tylko z matek, które przeżyły minimalnie trzy lata. Zazwyczaj moje matki zarodowe mają 3-4-5 lat, także siłą rzeczy selekcjonuję na długowieczność matek. Do dalszej hodowli selekcjonuje za pomocą morfologii. Łagodnymi nazwać ich nie można. Są po prostu trochę ucywilizowane a nie takie jak były wcześniej. To jest bardzo stary system hodowli. Stosowano go u nas w Alzacji, kiedy byłem młody chłopakiem. Co roku wyznaczano ok. 20% najlepszych pszczół do reprodukcji. Te rodziny od wiosny były trzymane trochę ciasno. Cały czas dostawały cukier i pyłek, w związku z tym bardzo szybko wpadały w nastrój rojowy i produkowały trutnie. Z reszty 80% rodzin były robione półtora kilogramowe pakiety pszczół z matkami z tych uli. Następnie do tych 80% uli szły mateczniki od tych hodowanych pszczół. Taki to był nasz prosty system selekcji. Nigdy nie kupowaliśmy obcych ras. Zawsze to była nasza własna, lokalna rasa. Ona dawała zresztą najlepsze trutnie.
Czy u Pana pszczoły w hodowli Kampinoskiej są matki unasiennione naturalnie czy tylko sztucznie?
Najwięcej sztucznie. Wszystkie zarodowe i reproduktorki sztucznie. Kiedyś, jak było jeszcze sporo osób hodujących Kampinosa, to nie było to tak niezbędne, ale odkąd jestem ostatni i mam tylko swoje, to nie mam innej możliwości. Do dziś mam prawie 25 linii. W takiej sytuacji, żeby unikać chowu wsobnego, muszę unasienniać sztucznie. Po za tym trutnie latają 23 kilometry a matki do 12 kilometrów. To razem daje 35 kilometrów. Nie ma takiego izolowanego miejsca od innych pszczół, a to kwestia obcych trutni, które zepsują moją hodowlę. Żałuję tego, bo naturalne unasiennianie jest, według mnie, dużo lepsze. Moje najlepsze reproduktorki pochodzą z cichej wymiany, ale muszę je dawać do inkubatora i inseminować, aby chronić je przed obcymi rasami. Nie twierdzę, że u mnie nie ma żadnych obcych trutni. Jest trochę, bo czasem przylecą i wejdą do ula. Jak są żółte i pomarańczowe, to odrzucam, ale są różne ciemne, to na pierwszy rzut oka nie rozpoznam. Dlatego do części bardzo czystej hodowli to trzymam moje trutnie zamknięte.
Jak rozumiem później i tak córki tych matek inseminowanych są badane morfometrycznie?
Tak
Czytałem o historii linii Kampinoskiej na obszarze zachowawczym i dowiedziałem się, że w sercu puszczy istniało izolowane trutowisko do unasiennia z wolnego lotu. Czy ono jeszcze funkcjonuje?
Te trutowiska była zainstalowane jeszcze przez Niemców. Uciekający Niemcy zostawili tam sprzęt. Po wojnie obsługiwało to dwóch Polaków o niemieckich nazwiskach, właśnie po tych kolonistach, o których mówiłem wcześniej. Jednego szybko zabito, a drugi zdołał uciec. Syn tego, który uciekł umarł tutaj, w Polsce, dwa lata temu. On mi trochę właśnie opowiadał, jak to kiedyś było. To były zawsze trochę tajemne tematy. Nasza pszczoła Kampinoska, jak już wcześniej mówiłem, do Drugiej Wojny Światowej to była pszczoła szwabska. Pochodzenie tego dzisiejszego Kampinosa jest bardzo ważne.
Czy sądzi Pan, że w środku puszczy są jakieś zdziczałe siedliska Kampinosów?
Prawie już nie ma. Kiedyś obsługiwałem trochę takich dzikusów i w ciągu ostatnich kilku lat prawie wszystko szlag trafił. Z różnych powodów jak pogoda, czy niestety wytrucia. Choć puszcza jest prawie wyludniona, to nie każdy z jej mieszkańców ma najwidoczniej ochotę na towarzystwo pszczół.
Jak długo nie leczy Pan pszczół medykamentami?
16 lat. Sam biorę sporo medykamentów: na serce, na odwodnienie, na cukrzycę, na krążenie, na prostatę, na ból głowy i jeszcze na coś. Jednak pszczołom prawie nigdy nic nie dawałem. Po prostu nie było u nas takiej mody. Nie mogę jednak też powiedzieć, że nic nie robię w tym zakresie, aby dbać o ich zdrowie. Też daję lekarstwa, ale naturalne i one też pomagają. To są różne rzeczy. Generalnie to jest tajemnica, ale m.in. sporo ziół, np. na nosemę bardzo pomaga pryskanie syropem z gałką muszkatołową i czosnkiem. Jestem tak nauczony od małości. To jest taka 400-500-letnia tradycja.
Czy jakieś testy na higieniczność, na grooming, na ilość pasożyta Pan robi?
A co to mnie interesuje!? To nie moja sprawa tylko pszczoły. Jak przeżywa, to znaczy, że jest dobra.
Czyli to trochę tak jak test bonda Johna Keffusa? Tylko selekcja na przeżywalność?
Tak. Dobrze to znam. On też miał Kampinosa, ale nie bezpośrednio ode mnie.
Czy jest sens robić coś takiego jak Keffus z pszczołami w Polsce?
Keffusa nie można porównać do Pana czy do Was i już mówię dlaczego. Keffus ma prawie 10 milionów dolarów. Jest bogaty rodzinnie. Wtedy można robić, co się chce. Nawet jak coś pójdzie źle, to ma się zapas. To jest cały Keffus. Ma dobre pszczoły, ale czasami jak są niekorzystne lata, to też sporo traci. Oni tam trzymają jeszcze pszczołę prowansalską. Też ciemna pszczoła.
Słyszałem, że wysyła Pan sporo matek za granicę a nawet na pół świata. Jaki jest powód takiego zapotrzebowania?
Tak. Ja swoich Kampinosów bardzo dużo sprzedaję do Portugalii, do Hiszpanii, do Francji niedaleko Keffusa. Różne są powody. Kwestia pożądanych przez hodowców cech długowieczności i odporności w krzyżowaniu ze swoimi liniami.
Czy Apis mellifera mellifera jest odporniejsza na Nosema cerenae w porównaniu do innych pszczół?
U mnie jeszcze jej nie miałem, więc nic nie mogę powiedzieć. Nie zawsze jednak ten co obarcza winą Nosema cerenae za dużą śmiertelność pasieki, musi mieć rację. Przykładowo tereny z małymi ogródkami mogą być bardziej szkodliwe niż rolnictwo. Ktoś myśli, że to nosema, a to sąsiad pryskał np. na mszyce.
Słyszał Pan może o probiotykach?
Słyszałem, ale po co mi one?! Jak potrzebuję probiotyki, to kupuje pięć litrów świeżego mleka i robię twaróg, a to co mi zostaje, czyli serwatka, dodaję do syropu na wszystko.
Ja także czasem używam kwaśnej serwatki z surowego mleka. Niektórzy też używają sok z kiszonek. Co Pan o tym sądzi?
Kiszonek nie wolno nawet małych ilości, bo pszczoły są bardzo wrażliwe na sól. Lepiej im jej nie dawać. Czasem nawet pszczoła potrafi paść od cukru zanieczyszczonego domieszką soli.
Muszę się przyznać, ze robiłem testy i dodawałem różne sole do syropu i nic się nie działo. Wyczytałem, że pszczoły naturalnie pobierają sól z otoczenia. Są też takie amerykańskie badania1, gdzie podobno pszczoły pobierały najchętniej wodę z domieszką różnych soli.
Ale jest ryzyko.
Niektórzy uważają, że lepsze są leki takie jak: kwasy organiczne np. kwas szczawiowy, kwas mrówkowy albo olejki eteryczne np. tymol. Czy Pan to też nie stosuje?
Nie! Ja nie stosuję. Według mnie one są trujące i zabójcze. Każdy kto ma chęć na kwas mrówkowy niech się zamknie w beczce z kilkoma kroplami kwasu mrówkowego na pół godziny. Później dopiero można go zapytać, co myśli na temat leczenia kwasem mrówkowym. Zamiast kwasów to już bym wolał normalną chemię jak amitraza, bo wiem, że jest skuteczna i mniej szkodzi pszczołom. Całe te różne wynalazki mają takie wady, że pszczoły przez to padają, a każdy szuka innych przyczyn, tylko nie tej. Według mnie, jakby trzydzieści lat temu od razu selekcjonowano na pszczołę odporną na warrozę, to dziś nie byłoby problemu z warrozą. Wiadomo jednak, że instytuty i weterynarze bardzo kochają i lubią warrozę. Ona daje dużo chleba. Jedna mała warroza daje więcej pieniędzy jak cały ul z miodem. Nowe programy, nowe leki, nowe granty naukowe. Cały ten cyrk żyje teraz głównie z warrozy.
Czy w takim razie stawia Pan taką hipotezę, że gdyby odciąć wszelkie granty to może łatwiej byłoby selekcjonować na odporną pszczołę na warrozę?
Nie. Bez dofinansowania zachowawcza genetycznie hodowla rasowa, taka jak u mnie, już się nie uda. Raz, że wydajność z miodu jest za mała a koszt jest za duży. Rocznie potrzebuję na moje pasieki 8000 zł na paliwo, prawie 12 000 zł na cukier i dodatkowo swoją robociznę liczę jak na 15 zł za godzinę. Mnie nie można porównać z tym co ma pięć albo sześć uli.
Ile ma Pan teraz uli?
Około 180. To są całkiem inne koszty. Dałbym radę bez dofinansowania, jak i kiedyś dawałem, gdyby były słuszne ilości miodu za odpowiednią cenę. Kiedyś było więcej pożytków. Pamiętam, jeszcze jak byłem młody, to we Francji było prawie 100 000 pasiek zawodowych. Dziś są 3000. Całą resztę szlag trafił dlatego, że nie można z tego wyżyć. Moje środkowoeuropejskie to są dobre pszczoły, mało rojliwe, charakterne, długo żyjące, ale mają jedną wadę: dają za mało miodu w porównaniu do krainki czy Buckfasta. Tyle, że Buckfasty i krainki są na inne warunki. One są wydajne jak kury fermowe w klatkach. Jak im się daje cały czas karmę i wodę, to jest duża wydajność, a jak taką kurę wystawić na łąkę, to ona padnie. Dlatego nie można porównywać Apis mellifera mellifera do krainki albo Buckfasta w intensywnej hodowli pszczół.
Rozumiem, że na pasiekę hobbystyczną, gdzie celem nie jest maksymalizacja produkcji miodu a raczej to, że pszczoły mają sobie radzić w miarę możliwości same, to lepsza jest właśnie ciemna środkowoeuropejska?
Tak. Pod jednym warunkiem. Nie można często otwierać ula. Im więcej się grzebie i ryje, tym bardziej to jest szkodliwe dla pszczół. Ja zazwyczaj dokładny przegląd ula robię trzy razy w roku, a w rodni raz do roku, jak na wiosnę daję im węzy i to jest wszystko. Nie ma potrzeby więcej.
Jak się ostatnio widzieliśmy, mówił Pan, że raz do roku na jesieni zrzuca Pan wszystkie pszczoły na węzę, aby nie musieć ich leczyć amitrazą.
Tak. Poza tym wcale nie trzeba zaglądać do ula. Przez wylotek wszystko widać. One wszystko Panu mówią co jest w środku. Dopóki noszą pyłek i nie krążą wokół ula jak szalone, to wszystko jest w porządku. Jak się mają chęć roić, to też widać. Pszczoły robią się leniwe i pojawiają się brody przed wylotkiem. To już jest sygnał, że mają kupiony bilet podróżny. Wtedy trzeba zobaczyć, co tam w środku jest. Jak ja mam na placu pięćdziesiąt uli, to dokładnie zaglądam raptem do trzech z nich. Ogólnie jest taka zasada, że AMM daje mniej miodu ale też mniej z nią roboty. Zużywają też mniej pokarmu na zimę, bo zimą tworzą mniejsze rodziny. Wiadomo, że jak jest mniej roboty, to jest też mniejszy koszt.
W tym samym czasie można obsłużyć więcej rodzin?
Tak, tylko że na to potrzeba więcej pożytku, a to już jest problem.
Czy aktualnie w Puszczy Kampinoskiej jest wystarczająco pożytku dla pszczoły?
Słabo. Było dobrze, dopóki w środku parku było drobne rolnictwo takie jak pola malin, lucerny, gryki oraz były kośne łąki i pastwiska. Teraz albo jest całkiem zakwaszony ugór, na którym nic nie ma, albo tylko sosna.
Czyli gdyby pszczoły tam zostawić bez pomocy człowieka to by nie przetrwały?
Tak. To kwestia środowiska, a nie kwestia pszczoły.
Czyli rozumiem, że taka metoda radykalnej selekcji naturalnej polegająca na tym, aby wstawić do puszczy dzikie siedliska, takie jak kłody, żeby one tam samemu się mnożyły i selekcjonowały, też nie wyjdzie?
Jest kilka miejsc, gdzie jakoś dają radę, ale jest ich niewiele i to nie jest na 50 rodzin, tylko na 10-15 pni, a to też zależy od sezonu, bo np. w tym roku nie dałoby rady nawet tyle. Nasz klimat jest inny. Mamy bardzo zepsute środowisko, a czasem tam, gdzie mógłbym mieć miód, to nie mogę wstawić przez opryski. Te opryski z neonikotynoidów są bardzo szkodliwe. Nawet jak tego nie widać, to one szkodą mi na plenność, jakość spermy trutni oraz długowieczność matki. Kiedyś trzymałem sporo uli tam, gdzie miały też dostęp np. do rzepaku, ale zrezygnowałem, bo pszczoły nie dawały rady. Od czasu, kiedy mam znów je tylko w lesie, to mam święty spokój.
Czy ogranicza się Pan tylko do hodowli, czy produkuje Pan też produkty pszczele?
Pozyskuję miód i pyłek. Sporo produkuje pyłku. Dlatego też nie chcę trzymać pszczół na terenach uprawnych takich jak np. rzepak, bo ten pyłek jest zatruty chemikaliami.
Na jakich ulach Pan gospodaruje?
Ogólnie lubię ul warszawski, ale mam bardzo dużo jeszcze do dziś uli Ostrowskiej. Nie dlatego, że je lubię, ale dlatego, że kiedyś produkowałem dużo odkładów do Niemiec, Austrii i Szwajcarii. Ramka ostrowskiej jest prawie taka sama jak ramka popularnego standardu w tych krajach. Kiedyś miałem też Dadanty, ale robienie odkładów na Dadantach nie jest ekonomiczne. Za dużo pszczół potrzeba do zrobienia odkładu. Ostrowska jest idealna do robienia odkładów i do handlu. Jako ciekawostkę podam, że najstarszy ul mam z ok. 1905 roku. To jest ul szafkowy.
Na ilu ramkach Pan zimuje?
Różnie. Na warszawskim na 6-7. Patrzę tak, aby było ok. 2/3 powierzchni ramek poszytych miodem.
Co Pan sądzi o tzw. małej komórce? Czy to coś może pomagać?
Nie! Wcale nie. Jak pszczoły lubią małe, to sobie same przebudują.
A co Pan sądzi o ramce bezwęzowej?
Bardzo dobra. Na takim plastrze znajdzie Pan różne rozmiary komórek. Widzę jednak jeden kłopot. Pszczoły potrzebują więcej miodu do budowy i czasami może być za dużo trutni.
A w przypadku gdy komuś nie zależy na maksymalizacji produkcji miodu?
To wtedy nie ma problemu. Ale wtedy to czemu nie trzymać pszczół w kószkach? To byłoby jeszcze lepiej.
Ciężko kupić taką grubą plecioną kószkę. Trzeba by zrobić samemu.
Można z Niemiec tylko, że drogo.
Wydaje mi się jednak, że dopóty te pszczoły się mocno selekcjonują na przeżywalność to łatwiej jest to robić za pomocą ramek i odkładów w ulach ramowych niż kószkach, aby dzielić te co przeżywają.
Faktycznie. W takim razie to te Warszawskie są idealne. Dla takiego hobbystycznego pszczelarstwa jak Pan uprawia, to są ule idealne, bo wiele przy nich nie potrzeba robić. Mają jedną wadę, że miodu one wiele też nie dadzą. Jak pszczoły będą miały niewiele miodu, to będą go miały go tylko na górze nad czerwiem.
Zawsze jeszcze na górze można dawać nadstawkę.
Tak.
Jak się selekcjonuje na przeżywalność, to można też brać miód z martwych uli.
Owszem. Z wiosny z żywych też można brać. Nawet trzeba. To je stymuluje do większej pracy.
Która lepsza zabudowa: na ciepło czy na zimno?
Ja wolę na zimno i gniazdo pośrodku. Wtedy rozbudowują się w dwie strony. W ciepłej tylko w jedną stronę i to jest problematyczne. Z tą zabudową na zimno czy na ciepło, to jest jak religią. Przykładowo Szwajcarzy tylko mają ciepłą zabudowę i to jest dla nich najlepsze. Austriacy z kolei tylko mają zimną zabudowę i to jest dla nich najlepsze.
Jeszcze są takie ciekawe ule dwurodzinne.
To dobre ule. Też to praktykuję, jak mam małe rodziny. Zimuję je razem. Jedna drugą wtedy grzeje.
Na koniec proszę powiedzieć co może Pan doradzić początkującemu hobbyście?
Na początek mogę doradzić każdemu aby kupił ul, wszystko jedno jaki, i kupił pszczoły wszystko jedno jakie. Po kilku latach takie pszczoły są przyzwyczajone do pszczelarza, a pszczelarz do pszczół, a ul można zmienić. Jest taka korelacja, że zwierzę przypomina trochę swojego właściciela i u pszczół też to można zauważyć. Taki co ma co trzy lata inne nowe pszczoły, nigdy nie osiągnie stanu współgrania z pszczołami. Wracając do uli, to każdy ul jest dobry, jak pszczelarz potrafi na nim pracować. Teraz jednak są takie różne fantazyjne, co nie zawsze są dobre. Na nasze warunki doradzam drewniane i izolowane. Sam mam nieizolowane, bo tak wyszło, ale idealne jest dla mnie jak są izolowane. Osiatkowane dna też mi się nie podobają. Może i latem to jest czasem wygodne, jednak na pewno zimą to jest złe. Cały czas ciągnie zimne wilgotne powietrze do ula i idzie do góry. Ta teoria, że wszystko jedno ile jest stopni zimą w środku ula, to nie jest prawda. Ciepły ul jest dobry do walki z warrozą. Jak ul jest izolowany i gniazdo ścieśnione proporcjonalnie do siły rodziny, to wytwarza się tam dobry mikroklimat dla pszczół. Pomaga on pszczołom walczyć z warrozą. Jak w środku ula jest zimno, to nie mają energii by walczyć z warrozą. To jest stresujące dla pszczół. Jak mają dobry mikroklimat, to także mniej zjedzą oraz jest mniejsze prawdopodobieństwo, że zachorują na nosemę. Doradzam też aby w naszym klimacie dawać w połowie lutego ciasto miodowo-cukrowe albo pyłkowo-miodowo-cukrowe. Sam daję to drugie.
Osobiście stosuje też zatworo-maty i poduchy.
To dobrze.
Co sądzi Pan o beleczkach odstępnikowych?
Są bardzo dobre. Sam używam bo są dobre do utrzymania mikroklimatu w ulu.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Jakub Jaroński
wywiad autoryzowany
1Salt preferences of honey bee water foragers Pierre W. Lau*,‡ and James C. Nieh, Journal of Experimental Biology (2016) 219, 790-796
http://jeb.biologists.org/content/jexbio/219/6/790.full.pdf
The post Rozmowa z Panem Davidem Lutz’em o hodowli czarnej pszczoły Kampinoskiej first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post Metoda Małych Kroków do Pszczelarstwa Naturalnego dla Początkujących first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>Oczywiście tam, gdzie piszę o leczeniu pszczół, mam na myśli tylko i wyłącznie wykorzystywanie środków organicznych typu kwasy czy olejki, jak również prostych zabiegów, jak te cukrem pudrem.
Te trzy drogi to tylko kierunek i główne założenie na początek. Wybierając jedną z nich i tak musimy pewne zagadnienia pszczelarskie ułożyć podobnie. Chodzi tu przede wszystkim o podstawy zachowania zdrowia pszczół, czyli ich ulokalnienie, czysty wosk, naturalny ul i przyjazna, bogata w pożytki okolica.
Rok 2013 rozpocząłem z 11 pniami, a w roku 2017 do zimy przygotowałem 55 rodzin pszczelich. Wspomniane liczby świadczą o tym, że przez kilka lat udało mi się skutecznie pomnożyć pasiekę. Wynik ten uważam za dobry, choć przez te 5 sezonów straciłem również około 80 rodzin. Wspominam o tym, aby już na samym wstępie uzmysłowić czytającym, że straty w pszczelarstwie naturalnym będą występować bez względu na nasze zaangażowanie, super opiekę nad pszczołami i dobre chęci. Postaram się opisać, co przez te 5 sezonów współpracy z pszczołami robiłem i co można by poprawić, aby móc liczyć na jak najmniejsze straty.
W sierpniu 2016 roku na forum Wolnych Pszczół, w temacie „Metody dojścia do TF” napisałem:
„Koncepcja 4 kroków to chyba podstawa na tą chwilę + model ekspansji…Ogólnie zawsze uważałem, że w pierwszych latach warto budować bazę rodzin, bazę sprzętu, bazę potrzebnych umiejętności, choćby w oparciu o leczenie. Nie będę wchodził w szczegóły leczenia, bo to indywidualna sprawa, ale opierałbym pierwsze lata na możliwości poratowania się w dojściu do odpowiedniej ilości rodzin. Jakoś bardziej do mnie przemawia 50 rodzin o różnej genetyce niż 10 rodzin. A bez leczenia w pierwszych latach jest to bardzo ciężkie do osiągnięcia… Te pierwsze lata dają też pewne możliwości nauki obsługi pszczół, rozpoznania okolicy, nabycia doświadczenia itd.
Oczywiście dorzuciłbym do tego węzę z własnego wosku lub swobodną zabudowę. Bardziej skupiłbym się na namnażaniu materiału z każdej rodziny oraz wprowadził obowiązkową przerwę w czerwieniu.
Obecnie trzymam się własnej zabudowy pszczół, braku leczenia, namnażania tego materiału, który przeżył, obcy materiał tylko po przekrzyżowaniu lokalnym, wystrzegam się podkarmiania, choć w sumie baza pożytkowa załatwia to za mnie, namnażanie rodzin w sposób rozsądny, z zaopatrzeniem ich w niezbędny na start pokarm. Oczywiście konsekwentny brak leczenia i cały czas do przodu bez względu na stan rodzin. Za dużo włożyłem w to własnej pracy aby teraz móc coś zmieniać. Orientacyjny szacunek porażenia V. dla własnej wiadomości…”
Na dobrą sprawę taka informacja wystarczy, aby rozpocząć współpracę z pszczołami na zasadach pszczelarstwa naturalnego, ale jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach.
Niezależnie od tego jakie są nasze pszczelarskie wizje i koncepcje, pierwsze sezony i tak zawsze musimy poświęcić na naukę. Często zaglądamy do ula, obserwujemy wylotki, praktycznie o każdej porze dnia czy pory roku idziemy do naszych uli i z ciekawości zaglądamy pod daszek. Według mnie nie ma w tym nic złego i najzwyczajniej w świecie się uczymy. Pierwszy sezon warto poświęcić właśnie na to. Na ogólne poznanie zasad funkcjonowania rodziny pszczelej, zobaczenie jak wygląda czerw we wszystkich stadiach, trutnie czy matka pszczela. To czas aby poznać reakcję pszczół i całej rodziny gdy trochę pomieszamy im ramkami w ulu, czy spróbujemy zrobić swój pierwszy odkład. Przy odrobinie szczęścia być może zdejmiemy pierwszy rój z drzewa i osadzimy go w ulu. Pierwszy sezon trzeba więc potraktować jako „rozgrzewkowy”, a już w zimie będziemy wiedzieć, czy będziemy rozwijać pasiekę, czy może zostaniemy przy 2-3 ulach. Zazwyczaj podejmiemy decyzję o rozwinięciu pasieki. Rozpoczynając drugi sezon wiemy już, czy dany ul i ramka nam odpowiadają. Zaczynamy się poważnie zastanawiać nad wyborem docelowego ula i obmyślamy plany rozwoju pasieki i dalszego działania.
STOP.
W tym miejscu trzeba się zatrzymać i podjąć decyzję, jak będę dalej prowadził pasiekę. Czy zostanę przy tradycyjnej szkole pszczelarskiej, z częstymi zabiegami, terminowością i innymi ograniczeniami, czy może spróbuję innego pszczelarstwa, luźniejszego, znacząco mniej wydajnego, ale jednak pozwalającego na naturalny cykl rozwojowy rodziny pszczelej.
Swoje pierwsze kroki w pszczelarstwie naturalnym stawiałem ścieżkami utartymi przez Dee i Eda Lusby. To jedne z pierwszych osób w USA, które skierowały się w stronę pszczelarstwa bez leczenia (tzw. treatment free beekeeping, czasem wykorzystuje się skrót TF). W zasadzie – jak się podaje – są to jedyni pszczelarze zawodowi, którzy nigdy nie zastosowali żadnych chemicznych środków roztoczobójczych. Według nich, kluczowymi sprawami są: mała komórka pszczela o rozmiarze 4,9 mm, zbliżonym do komórki naturalnie budowanej przez dzikie rodziny pszczele, naturalny pokarm (miód i pierzga), odpowiednia genetyka, czyli wytwór naturalnej selekcji i czyste środowisko ulowe. Mnie te założenia całkowicie przekonały, toteż zacząłem przekształcać swoją pasiekę zgodnie z proponowanym przez nich schematem pszczelarstwa naturalnego. Muszę też wspomnieć, że nie tylko oni mnie zainspirowali, ale także Erik Österlund, od którego przejąłem tymol jako naturalny roztoczobójczy środek chemiczny, a co za tym idzie jako sposób na pierwsze przejściowe sezony. Pszczelarstwa naturalnego uczyłem się także ze strony internetowej http://www.resistantbees.com, na której znajduje się ogrom wiedzy na temat takiej właśnie praktyki .
Zakładając pasiekę, a z czasem pasieki, musimy wstępnie rozeznać okolicę. Idealnie, jeżeli znamy okolicę od dziecka i wiemy jaka roślinność rośnie dookoła. Wybór miejsca na pasiekę jest uniwersalny zarówno dla pszczelarzy komercyjnych jak i naturalnych. Otóż chodzi o to, aby baza pożytkowa była różnorodna i w miarę możliwości ciągła przez cały sezon. Według mnie baza pożytkowa i jej obfitość oraz równomierny dopływ nektaru, pyłku i spadzi przez cały sezon to największa część sukcesu w pszczelarstwie. W pszczelarstwie naturalnym ma to zdecydowanie jeszcze większe znaczenie. Różnorodny pyłek może być wręcz lekarstwem dla pszczół, o ile pochodzi z terenów czystych, najlepiej takich gdzie nie występuje przemysłowe rolnictwo, a duży obszar zajmują nieużytki, zarośla, lasy, czy łąki. Musimy wiedzieć, że tam gdzie nie ma odpowiedniej bazy pożytkowej przez cały sezon, współpraca z pszczołami na zasadach pszczelarstwa naturalnego będzie utrudniona lub wręcz niemożliwa. Dlatego wybór miejsca pod przyszłą pasiekę najlepiej rozpocząć od rozpoznania okolicy pod kątem roślinności i prowadzonej gospodarki rolnej. Mam tu na myśli przede wszystkim zagrożenia związane ze stosowanymi zabiegami chemicznymi w wysoko intensywnej gospodarce rolnej.
Pamiętajmy, że pierwotnym domem pszczół był las i doskonale sobie tam radziły bez monokulturowych upraw rzepaku czy gryki. Większość moich pasiek znajduje się w lesie lub na jego skraju, w terenach o słabo rozwiniętym rolnictwie z dużym procentem nieużytków. Daje mi to spokój i niewielkie ryzyko potencjalnych zatruć chemicznych pochodzących z intensywnych upraw. Las oferuje również umiarkowany, ale stały pożytek od kwietnia do września. Kolejną ważną sprawą jest „napszczelenie” okolicy. Nie zawsze jesteśmy w stanie ocenić, w jakiej odległości od naszej pasieki znajdują się inne ule i często przez wiele lat nawet możemy nie wiedzieć, że pod samym nosem mieliśmy inną pasiekę liczącą wiele rodzin. Tu znowu z pomocą przychodzi las, z którego wbrew pozorom korzysta mało pszczelarzy, a dla nas może okazać się dobrym miejscem. Odległość około dwóch – trzech kilometrów wgłąb lasu według mnie już zapewnia nam pewien „bufor bezpieczeństwa” z racji odległości od innych pasiek. Ma to również inne zalety, takie jak większe prawdopodobieństwo unasienniania młodych matek trutniami z naszej pasieki lub od „dzikich pszczół” – o ile las jest dość duży, różnorodny, zawiera drzewa dziuplaste i stąd może takie pszczoły gościć. Mając już te wszystkie potrzebne informacje, możemy pokusić się o wybór w miarę dobrego miejsca pod przyszłą pasiekę, a pojawiające się z czasem kolejne toczki najlepiej lokalizować w promieniu około 20 km. Powinniśmy wybierać takie miejsca, aby pasowały nam pod względem wygody dojazdu, czyli trasa praca-dom, po drodze do wujka, cioci, babci itp. Na pasieczysku starajmy się nie przekraczać 20 rodzin pszczelich. Według mnie w dobrym miejscu to wystarczy a najlepiej ustawiać na pasiekach po 6-12 rodzin. Wiele toczków w różnych lokalizacjach, z niewielkimi grupkami różnorodnych genetycznie rodzin dywersyfikuje nam zagrożenia, a zatem i może przyczynić się do zmniejszenia przyszłych strat. Pamiętajmy, że każdy rok pszczelarski jest inny, a z moich doświadczeń wynika, że praktycznie co rok inne pasieczysko wypada lepiej zarówno pod kątem przeżywalności rodzin jak i potencjalnych zbiorów miodu. Mając do dyspozycji kilka pasieczysk możemy wykorzystywać je do tworzenia i przewożenia młodych rodzin, pni produkcyjnych na pożytki, zwozić pszczoły na okres zimy w miejsca spokojne, sprawdzone, czy mniej zagrożone od zwierząt lub wandali.
Wybór ula to indywidualna sprawa, gdyż każdemu odpowiada inny rodzaj pracy czy kontaktu z pszczołami. Starajmy się wybierać ule z naturalnych produktów. Przede wszystkim będzie to drewno, ale mogą to być też inne naturalne materiały takie jak słoma czy wiklina. Moje ule to jednościenne skrzynki na ramkę szeroko-niską, wykonane z mitycznej sosny wejmutki. Dla mnie bardzo fajne i wygodne. Mam też i stare dadanowskie leżaki, które są dla mnie pamiątką po starych czasach i pszczoły trzymam w nich z sentymentu i jakby dla samego trzymania. Daleko ważniejszą sprawą od ula są natomiast woskowe plastry czyli podstawowe środowisko bytowania pszczół. Składają w nich pokarm, inkubują czerw, chronią się dzięki nim przed utratą ciepła w zimie. Można założyć, że jest to jeden z wielu organów rodziny pszczelej, który spełnia kluczowe funkcje życiowe superorganizmu.
Moje pierwsze dwa sezony pracy z pszczołami używałem kupnej węzy ze standardową komórką pszczelą. Od pierwszego sezonu nastawionego na gospodarkę naturalną starałem się natomiast wprowadzać do uli węzę z czystego wosku. Gdy zdecydowałem się na wprowadzenie do pasieki komórki pszczelej w rozmiarze 4,9 mm od początku nastawiłem się na samodzielny wyrób węzy z własnego wosku. Do tego celu używałem silikonowej praski. Początkujący, również i ja w tamtym okresie, miałem problemy z niezbędną ilością wosku pszczelego do wyrobu węzy. Niestety, jakość wosku na rynku jest wątpliwa, dlatego jego niedobory uzupełniałem kupnem od znajomych pszczelarzy. Praktycznie już po pierwszym sezonie produkcji własnej węzy byłem w stanie na kolejny sezon wygospodarować wystarczającą ilość własnego wosku pszczelego. Nie będę przytaczał badań dotyczących zanieczyszczeń fizycznych i chemicznych w wosku pszczelim, ale sprawa wydaje się jasna, że wosk który kupujemy może być zanieczyszczony. Wprowadzenie do pasieki własnej węzy, z własnego wosku uważam za kluczowe w pierwszych sezonach, aby przeprowadzić „detoksykację” środowiska życia pszczół. Podejrzewam, że czysty wosk, z którego robiona jest węza, odgrywa ważniejszą rolę niż rozmiar komórki pszczelej. Wprowadzanie węzy 4.9 mm rozpocząłem przede wszystkim od nowo utworzonych rodzin, ale również i rodziny produkcyjne dostawały taką samą węzę. Proces zmiany komórki pszczelej w pasiece na mniejszą nie jest wcale taki prosty. Problemy stwarzały zazwyczaj rodziny produkcyjne, które posiadały dużą siłę i były biologicznie dojrzałe. Młode rodziny, które startowały i budowały siłę do zimowli, praktycznie bezbłędnie odbudowywały podaną im węzę z komórką 4,9 mm. W każdym bądź razie udało mi się całkowicie wyeliminować z gniazda pszczelego susz z komórką 5,4 mm w ciągu 2 sezonów. Wprowadzenie komórki 4,9 mm nie było przypadkowe. Znowu można by podeprzeć się badaniami, choćby K. Olszewskiego z Lublina, o zaletach w/w rozmiaru komórki, ale nie jest to czas i miejsce na dokładną analizę tego zagadnienia w tej chwili. Chętni odszukają różne relacje z badań naukowych czy opisy praktyków, które zarówno pozytywnie jak i negatywnie przedstawiają właściwości tzw. „małej komórki”. Według mnie mała komórka 4,9 mm uruchamia w sposób zauważalny instynkty higieniczne u pszczół, które z takiej komórki się wygryzły.
Zestaw cech sprzyjający czyszczeniu czerwiu i usuwaniu warrozy w pszczelarstwie naturalnym jest mile widziany, więc czemu nie skorzystać z możliwości jakie daje węza o takiej komórce? Trzeba jeszcze pamiętać o tym, że w przypadku podawania pszczołom węzy ze zmniejszoną komórką warto wygospodarować sobie również kilka pustych ramek na dziką zabudowę, lub ucinać róg węzy, aby pszczoły miały co najmniej 10-15 % wolnego miejsca, na którym będą mogły się zabawić we własne naturalne budowanie. W tym roku mija trzeci sezon od wprowadzenia przeze mnie pustych ramek do naturalnej zabudowy przez pszczoły. Oczywiście cały czas mam spore ilości suszu na węzie 4,9 mm, który stanowi jeszcze większość wybudowanych ramek. Ten susz bardzo sobie cenię i wykorzystuję jak tylko umiem. Odszedłem od węzy z kilku powodów. Przede wszystkim były to niechęć do drutowania ramek, oraz uznanie potrzeby decydowania pszczół o tym, jakich komórek w danym okresie potrzebują. Wprowadzenie bezwęzowej obsługi pszczół przyniosło także i inne korzyści, takie jak: zwiększone pozyskanie wosku, którego nie muszę już przerabiać na węzę, jeszcze większą czystość chemiczną budowanych plastrów oraz korzyści biologiczne dla rodziny pszczelej. Mam tu na myśli m.in. odpowiednią proporcję trutni do pszczół robotnic o każdej porze roku. Muszę również zaznaczyć, że decyzja o przejściu na ramki bezwęzowe była podjęta również dzięki samym pszczołom. Otóż okazało się, że po 2-3 sezonach styczności z komórką 4,9 mm potrafiły już samodzielnie bez węzy budować komórki w plastrach o rozmiarach od 4,6 mm do 5,2 mm, co według mojej wiedzy wystarczy, aby uaktywnić drzemiące w nich instynkty higieniczne, z którymi wiązałem duże nadzieje odnośnie selekcji na przeżywalność. Podsumowując moje działania w tym zakresie:
Wiem dobrze, że adepci pszczelarstwa często rozpoczynają od pytania: czy matka tej czy innej rasy będzie dobra na moje tereny? Często zadają je, tak naprawdę tego terenu nie znając, a mając tylko mgliste i nierzadko nieprawdziwe wyobrażenie o danym miejscu. Skłamałbym pisząc, że sam nie zadawałem takich pytań. Czasami zdarzało się, że ktoś odpowiedział dość trafnie i skierował do najbliższego hodowcy lub „pszczelarza staruszka”, od którego można było nabyć matki pszczele. Nie jestem teraz w stanie podać dokładnie, jakie rasy i linie pszczół posiadałem, ale było tego dużo. Z perspektywy czasu nie potrafię ocenić, czy była to dobra decyzja, czy tylko zmarnowane pieniądze. Lubię myśleć jednak, że obiecująca genetyka różnych pszczół w kierunku radzenia sobie z warrozą, przydała moim obecnym pszczołom jakieś cenne i potrzebne cechy. Niemniej jednak, aby nie odradzać kupowania matek początkującym pszczelarzom, postaram się napisać, na co ja zwracałem uwagę w takiej sytuacji. Kupno różnorodnych genetycznie matek do pasiek to głównie sezony 2012-2014. W tym czasie sprowadziłem sporo różnych pszczół z terenu prawie całej Europy. Moją główną uwagę kierowałem na pszczoły posiadające cechy higieniczne takie jak grooming czy VSH. Sprowadzone matki rozmnażałem i poddawałem różnym testom higienicznym. W ten sposób typowałem pszczoły, które – w moim ówczesnym mniemaniu – miały większe szanse w walce z warrozą. Jak się później okazało, nie zawsze przekładało się to na przeżywalność. Otóż nie zawsze przeżywały zimę pszczoły, które wykazywały super przydatne cechy w zakresie utrzymywania niskiego porażenia roztoczami, lub doskonale odsklepiały zamarły czerw, wykazując się wysokimi wskaźnikami higieniczności. Potwierdziło to moje i nie tylko moje przypuszczenia, że pszczoły, które uzyskały odporność czy względną równowagę w relacji z warrozą i innymi zagrożeniami, po przeniesieniu w inną lokalizację nie radzą sobie już tak dobrze, jak w miejscu z którego przybyły. Według mnie należy okazać więcej uwagi i opieki takim obcym genetycznie, a dopiero co wprowadzonym na nasz teren szczepom, jeżeli zależy nam na tym, aby przeżyły i ich cenne dla nas cechy wprowadzić do populacji pasieki. Proponuję, choć sam nie wiem, czy to w perspektywie czasu okaże się korzystne, utworzenie grupy takich potencjalnie wartościowych pszczół i utrzymywanie ich za pomocą naturalnych zabiegów ograniczających pasożyta. Mam tu na myśli tymol, kwasy czy olejki. Tak utworzona rezerwa służyłaby za materiał wyjściowy do tworzenia nowych młodych rodzinek z matkami-córkami. Jeżeli oczywiście uznajesz ten krok za zasadny i właściwy, gdyż jak pisałem wyżej sam nie wiem czy te założenia na pewno przyczynią się do zwiększenia przyszłej przeżywalności w Twojej pasiece. Nie próbowałbym celowo wybierać rodzin poszukując konkretnej cechy, bo jak się okazało, nie tylko one, a zatem genetyka, decydują o przeżyciu pszczół. Uznałbym taką grupę za dawców genów do sprawdzenia w Teście Bonda, bez celowej selekcji na cechy przydatne w walce z warrozą. W ten sposób jesteśmy w stanie w dość krótkim czasie sprawdzić potencjał nowej genetyki w krzyżówkach z pszczołami lokalnymi. W przeciągu 2-3 sezonów jesteśmy bowiem w stanie wyprowadzić nowe pokolenia F3-F4, które jak pokazują moje doświadczenia, mogą już sprawdzić się na naszym terenie pod względem radzenia sobie z zagrożeniami.Przez ostatnie trzy sezony praktycznie namnażałem tylko własny materiał. Z moich obserwacji wynika, że własna hodowla matek, czy tworzenie nowych rodzin na bazie pszczół przeżywających, to kolejny kluczowy punkt pszczelarstwa naturalnego. Zdolne przetrwać z sezonu na sezon pszczoły mogą reagować na miejscowe środowisko. Budowanie pasiek w oparciu o nie uważam za bardzo ważne, ponieważ lokalne przystosowanie, które pszczoły nabywają z pokolenia na pokolenie, ułatwia kolejnym nowo tworzonym rodzinom start i późniejsze funkcjonowanie w trakcie sezonu. Wiąże się to oczywiście z wprowadzeniem tzw. Modelu Ekspansji, a więc tworzeniem dużej ilości odkładów i młodych rodzin i mniejszymi ilościami pozyskanego miodu, ale w zamian przyśpiesza proces selekcji. Dlatego już od pierwszych sezonów warto uczyć się prostych metod wykonywania podziałów, czy wychowu matek pszczelich. Można spróbować wydłużyć okres przejściowy tylko po to, aby namnożyć i powielić nasze lokalne kundle i dać im możliwość jeszcze większego przystosowania przed odstawieniem środków ograniczających populację roztoczy. Warto też pamiętać o stronie ojcowskiej. Musimy stworzyć rodzinie takie warunki, aby mogła wychować bardzo dużą ilość trutni. To jest tym istotniejsze, jeżeli praktykujemy używając węzy. Mając matki, które są dla nas cenne genetycznie warto im umożliwić hodowlę tylu trutni, ile będą chciały. Nie dość, że poprawi nam to unasiennianie nowych matek, to prawdopodobnie jeszcze dodatkowo nasyci okolicę genetyką pochodzącą od naszych pszczół, które przekażą swoje cenne cechy dalej… Podsumowując moje działania w tym zakresie:
W naszych pierwszych sezonach prowadzenia pasieki możemy spróbować stosować środki roztoczobójcze pochodzenia naturalnego. Trudno jest bowiem od razu odstawić środki lecznicze i zacząć utrzymywać pszczoły bez leczenia. Niektórzy jednak tak robią i jak każdy nasz wybór ma on swoje wady i zalety. Ja zdecydowanie jestem zwolennikiem łagodniejszego wchodzenia w pszczelarstwo bez leczenia. Uważam, że prowadzenie pasieki przez 2-3 sezony wspomagając się naturalnymi środkami leczniczymi jest okresem optymalnym przed wykonaniem pierwszego większego kroku w stronę pszczół nie leczonych. Na rynku można znaleźć wiele naturalnych środków takich jak: kwasy, olejki eteryczne, tymol, zioła, kiszonki i różne naturalne substancje, które w swoich działaniach uśmiercają pasożyty lub wspomagają pszczoły, nie skażając przy tym środowiska ula.
W mojej współpracy z pszczołami w okresie przejściowym bazowałem głównie na tymolu, do stosowania którego przekonałem się po lekturze tekstów Erika Österlunda. Okresowo używałem też kwasu mlekowego, który według obserwacji i badań podobno ze wszystkich kwasów najmniej oddziałuje na pszczoły. Tymol podawałem w postaci płynnej, którą uzyskuje się z dostępnej na rynku formy krystalicznej, rozpuszczając ją w ciepłym oleju roślinnym. Odmierzoną ilością nasączałem wkładki celulozowe czy inne łatwo nasiąkliwe ściereczki. Przyjąłem podobne dawkowanie jakie stosował Erik. Rodziny młode, utworzone w danym sezonie, dostawały, zazwyczaj w październiku, 4-5 g tymolu. Rodziny produkcyjne wymagały większych dawek w 2-3 turach. Pierwszy i decydujący okres podania tymolu w rodzinach produkcyjnych to przełom lipca i sierpnia. W tym czasie rodzina dostawała około 10g czystego tymolu. Jeżeli byłem zadowolony z efektów pierwszego zabiegu, to kolejny wykonywałem dopiero w październiku, podobnie jak w przypadku rodzin młodych, podając 5 g na rodzinę. Stosowanie takiego schematu według mnie gwarantowało uśmiercenie dużej ilości warrozy, w odpowiednim dla rodziny czasie, czyli tuż przed sierpniowo-wrześniowym wygryzaniem się młodej pszczoły, która w głównej mierze wchodziła w skład kłębu zimowego.
Można do tego typu zabiegów wprowadzić jeszcze okres tzw. leczenia interwencyjnego. Miałem nawet pomysł aby sezon 2015 stał się u mnie takim okresem, ale ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu z prozaicznego powodu. Nie potrafiłem wskazać rodzin, które powinny skorzystać z interwencyjnej kuracji leczniczej. Jeżeli ktoś jednak zdecyduje się na ten krok, to celowym byłoby ustalić jakieś kryteria do jego zastosowania. I w tym właśnie leży problem. Przykładowo Erik obserwował wyrzucane martwe pszczoły przed wylotkami i gdy stwierdził dużą ilość pszczół porażonych wirusem zdeformowanych skrzydeł (DWV) stosował odpowiednią dawkę. Rodziny w których zastosował kurację były przeznaczone w kolejnym roku do wymiany matek pszczelich. Metoda ta może być o tyle niedoskonała, że w rodzinie pszczelej mogą rozwijać się inne choroby, które doprowadzą do jej śmierci, a samo obserwowanie resztek wyrzucanych przed ul jest tyleż kłopotliwe, co pozbawione pełnej wiarygodności, choćby przez możliwość usuwania martwych pszczół przez ptaki czy inne owady. Przyjęcie określonej ilości roztoczy (stopnia porażenia) jako kryterium stosowania kuracji interwencyjnej również nie jest w pełni wiarygodne. Moje doświadczenia bowiem pokazały, że szacunkowa ilość roztocza na 100 pszczół nie zawsze w pełni oddaje stan zdrowotny całej rodziny. Zdarzały się przypadki, że gdy na jesieni szacowałem porażenie rodziny warrozą, trafiały się rodziny z minimalną jej ilością oraz rodziny rekordzistki z dużą jej ilością. Wynik zimowli i przeżycia tych rodzin nie zawsze odzwierciedlał szacowane porażenie. Nie zawsze rodziny o minimalnym porażeniu przeżywały, tak jak i nie zawsze rodziny o dużym porażeniu umierały. Skłoniło mnie to więc do zaprzestania wyciągania wniosków na temat zdrowia rodziny tylko i wyłącznie na podstawie ilości warrozy. Lepszym według mnie kryterium wyboru rodziny przeznaczonej do leczenia byłoby ocenianie jej po prostu po wyglądzie. Sama ocena musi opierać się o wygląd pszczół robotnic, czerwiu, odpowiedni zapach i zachowanie pszczół, a także, po prostu o ogólne wrażenie wyniesione z obserwacji rodziny. Taka ocena wymaga już jednak sporego doświadczenia i umiejętności rozpoznania kryzysu, wyniesionego z co najmniej kilku lat obserwacji pszczół – a najlepiej pszczół nieleczonych, gdyż one potrafią wyglądać i zachowywać się inaczej niż standardowa rodzina wywodząca się z „komercyjnej matki”. Niejeden już pszczelarz był pewny sukcesu i swojej umiejętności oceny, a następnie okazywało się, że rodzina pszczela wbrew oczekiwaniom osypała się w okresie zimowli. Nie muszę więc dodawać, że pomimo doświadczenia pszczelarskiego taka ocena również może nas zwieść. Temat kryteriów pozostawiam więc dla chętnych.
Okres przejściowy kiedyś musi się skończyć. U mnie nastąpiło to w sezonie 2015 – wówczas pozostawiłem pszczoły na zimę bez jakiegokolwiek leczenia. Niestety przeskok był dość bolesny. Straty pszczół były duże, ale były to straty do zaakceptowania, a pasiekę udało mi się odbudować. W tym ostatnim przydały się też wcześniejsze doświadczenia z namnażaniem rodzin czy hodowlą matek. Trzeba też wiedzieć, że nie lecząc pszczół, również mamy pewne, choć skromne, możliwości ograniczenia namnażania warrozy. Podstawowym sposobem nagłego załamania cyklu rozrodczego pasożyta jest przerwanie czerwienia w rodzinie poprzez wykonanie pakietu lub odkładu z tzw. „starą” matką, co spowoduje, że po kilku dniach w rodzinie nie będzie najmłodszego czerwiu. W przypadku prowadzenia pasieki bez leczenia nie dysponujemy wieloma sposobami w pełni skutecznego radzenia sobie z pasożytem, ale możemy polegać na zasilaniu słabszych rodzin pszczołami, czerwiem, miodem czy pierzgą od rodzin zdrowych, które ewidentnie sobie lepiej radzą. Możemy tym słabszym, mniej zaradnym rodzinom zmieniać matki na te, wywodzące się z rodzin które przetrwały już bez leczenia jeden czy dwa sezony – na przykład poprzez podanie ramki z larwami. Warto próbować różnych sposobów z przerwami w czerwieniu w trakcie sezonu jak i dłuższymi przerwami zimowymi, ale jeżeli nie opiera się to na „technikach pszczelarskich” (np. wykorzystaniu izolatorów), to już wiąże się z mądrością pszczół i ich przystosowaniem do lokalnych warunków. Podsumowując moje działania w tym zakresie:
Metoda małych kroczków w pszczelarstwie naturalnym skierowana jest do wszystkich chętnych, którzy wierzą w pszczoły bez leczenia, pszczoły które z czasem nabierają lokalnego przystosowania i reagują na zmiany środowiskowe. Można rozciągnąć ją w czasie i dostosować do własnych doświadczeń pszczelarskich. Można posiłkować się innymi środkami naturalnymi w ograniczeniu namnażania warrozy. Metoda ta, a raczej przedstawione tutaj moje doświadczenia, mogą pomóc lub zainspirować przyszłych pszczelarzy naturalnych do poszukiwań swoich własnych rozwiązań we współpracy z pszczołami. Przy tym wszystkim należy jeszcze pamiętać, że pszczoły są częścią przyrody, a ich głównym zadaniem w ekosystemie jest zapylanie roślin. Produkty pszczele muszą w pierwszej kolejności służyć ich wytwórcom, a dopiero później ewentualne nadwyżki może pobrać pszczelarz. Pszczoły lubią budować po swojemu, jeżeli więc stosujemy węzę, to dajmy im trochę swobody, choćby w pojedynczych ramkach. Pozwólmy też pszczołom wyhodować własne matki, gdyż one wiedzą najlepiej, które larwy wybrać. Nie usuwajmy trutni i czerwiu trutowego, bo nie wiemy, jakie zadania, oprócz prokreacyjnych, mogą one spełniać w życiu rodziny pszczelej. Starajmy się zaglądać jak najrzadziej do uli, a jeżeli musimy, to planujmy przy okazji swoje działania. Cieszmy się z możliwości obcowania z pszczołami i nie bierzmy wszystkiego zbyt poważnie. Czasami warto czegoś nie zrobić, niż na siłę wykonywać daną czynność.
The post Metoda Małych Kroków do Pszczelarstwa Naturalnego dla Początkujących first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>The post VI Zjazd Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły” first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>Jak zawsze spotkaliśmy się w piątkowy wieczór i zaczęliśmy od kolacji, która przerodziła się w kilkugodzinną posiadówkę, podczas której wymienialiśmy doświadczenia, uzupełnialiśmy dyskusje prowadzone na forach czy pocztą elektroniczną i po prostu opowiadaliśmy co u nas słychać od ostatniego spotkania. Myślę, że z każdym zjazdem nasze relacje zacieśniają się coraz bardziej i każde kolejne spotkanie jest tym lepsze i ciekawsze. Na Zjazd przyjechała jedna nowa osoba – kto wie, być może nowy członek Stowarzyszenia.
Sobotę zaczęliśmy od załatwienia spraw formalnych. Na początek przedyskutowaliśmy proponowane zmiany Regulaminu Stowarzyszenia. Ten między innymi wymagał paru drobnych korekt z uwagi na zmianę ustawy Prawo o stowarzyszeniach, która weszła w życie już jakiś czas temu. Po pierwsze więc potrzebowaliśmy dostosować szczegóły Regulaminu do ponownej rejestracji, która jest konieczna w związku ze zmianami w prawie. Tu zmian wiele nie było, bo nasze przepisy w większości spełniały wymogi. Ponieważ jednak (już nie takie) nowe Prawo o stowarzyszeniach pozwala stowarzyszeniom zwykłym na pozyskiwanie środków finansowych nie tylko ze składek członkowskich, jak było w poprzednich regulacjach, to i my wprowadziliśmy taką możliwość do Regulaminu. Od tego czasu możemy więc pozyskiwać również finanse z darowizn, spadków, zapisów, dochodów z majątku stowarzyszenia oraz ofiarności publicznej. Kolejne sprawy, które zostały poddane korektom, były związane z dostosowaniem zapisów do istniejącej już praktyki – a w szczególności sprecyzowanie kto i w jaki sposób może korzystać ze środków zgromadzonych w budżecie i kto odpowiada za sporządzenie sprawozdania w tym zakresie.
Zagadnieniem, które wzbudzało trochę kontrowersji, z którym wstępnie zmierzyliśmy się już wiosną, a tym razem udało się wszystko domknąć, był temat wprowadzenia tzw. członka wspierającego stowarzyszenia. Nasze Stowarzyszenie jest o tyle specyficzne, że nie grupuje osób z niewielkiego obszaru, ale otwarte jest na członków z całej Polski. Obecnie członkami są osoby z województw świętokrzyskiego, podkarpackiego, małopolskiego, kujawsko-pomorskiego, mazowieckiego i łódzkiego. To powoduje, że zebranie się wszystkich członków zawsze wiąże się z pewnego rodzaju wyprawą, a nie „lokalną wycieczką”. Stąd zawsze obawialiśmy się (jak się na razie okazuje w praktyce – niesłusznie), że może zaistnieć sytuacja w której z różnych powodów logistycznych czy rodzinno-osobistych na zjazd nie będzie się w stanie stawić odpowiednia liczba osób, aby podejmować formalne działania w imieniu Stowarzyszenia. Stąd też uznaliśmy, że instytucja członka wspierającego wprowadzona do Regulaminu pozwoli nam w razie czego przyjmować do zrzeszenia członków z założenia mniej aktywnych i zaangażowanych w nasze sprawy – na przykład takich, którzy nie są w stanie wygospodarować jednego czy dwóch weekendów w roku na odleglejszy wyjazd, ale za to chcących wspierać nasze prace i idee. Członek wspierający nie będzie w tej sytuacji wchodził w skład kworum wymaganego do podejmowania decyzji, gdyż ze swej natury nie posiada też prawa wyborczego (a jedynie głos doradczy). Tym samym zapraszamy w nasze szeregi wszystkich, którzy chcieliby wesprzeć nasze inicjatywy i projekty.
Po dyskusji, w której wszystkim przedstawiono założenia i zapisy nowego Regulaminu podjęliśmy uchwałę o wprowadzeniu nowych przepisów. Oby temat dalszych zmian naszych regulacji przez jakiś czas się już nie pojawiał, bo przecież zdecydowanie przyjemniej jest rozmawiać o pszczołach niż o przepisach.
W dalszej części spotkania kolega Krzysztof przedstawił założenia projektu podjęcia współpracy z Lasami Państwowymi w zakresie projektu instalowania barci na terenach okolicznych nadleśnictw. Pomysł co do zasady bardzo się spodobał i kilku członków już zadeklarowało, że pomyśli o zgłoszeniu się do swojego nadleśnictwa. Projekt ten według założeń ma przede wszystkim pomóc w tworzeniu siedlisk dla pszczół na terenie okolicznych lasów i wspomóc tym samym lokalną selekcję pszczół. Oczywiście mamy świadomość, że budowanie miejscowej, odpornej populacji to inicjatywa na lata, a może dziesięciolecia. Ale też oczywistym jest, że nic nie dzieje się od razu, a my i tak staramy się patrzeć na nasze pasieki długofalowo. Pomysł ma służyć wszystkim – nam poprzez wytworzenie siedlisk i wspomożenie lokalnej selekcji (poprzez tzw. „nasycenie” okolicy selekcjonowanymi trutniami), lasom poprzez przywrócenie populacji zapylaczy, a Lasom Państwowym poprzez poprawę wizerunku jako organizacji aktywnie budującej czy wspomagającej lokalne ekosystemy. Czy uda się zrealizować ten pomysł? To już zależy od zaangażowania poszczególnych członków Stowarzyszenia, którzy zdecydują się podjąć działania oraz od dobrej woli i decyzji właściwych władz Lasów Państwowych. Oby udało się przekonać nadleśnictwa, że na realizacji pomysłu mogą skorzystać wszyscy. Z powyższych dyskusji zrodził się pomysł, aby wiosenny zjazd połączyć z próbą zapoznania wszystkich z tematyką bartnictwa, spróbować wydziać kilka kłód i szerzej podyskutować o praktyce realizacji wspomnianego pomysłu. Ponieważ jeden z kolegów posiada bliskiego znajomego, który już podjął podobną inicjatywę w dolnośląskich lasach, pomyśleliśmy, że tamten rejon mógłby być dobrym miejscem na kolejne spotkanie, a umożliwiłby poznanie dotychczasowych doświadczeń pszczelarza-bartnika.
Po – jak zwykle – pysznym obiedzie pojechaliśmy zwiedzać stary młyn w Suchedniowie. Tam przekonaliśmy się po raz kolejny, że istnieją ludzie, którzy potrafią żyć pasją. Właściciel dziewiętnastowiecznego młyna oprowadził nas po wielkim czteropiętrowym budynku, który do lat sześćdziesiątych pełnił jeszcze rolę, do której został stworzony, następnie kolejne dziesięciolecia niszczał. Dopiero kilka lat temu znaleźli się pasjonaci, którzy podjęli się renowacji i rekonstrukcji zarówno samego budynku jak i rozlicznych znajdujących się w nim maszyn i urządzeń. Dane nam było więc choćby podziwiać starą, acz działającą, turbinę napędzającą niegdyś wszelkie potrzebne maszyny, a dziś produkującą prąd na użytek domostwa, czy odnawiany właśnie kilkudziesięcioletni silnik na gaz drzewny. Z uznaniem wysłuchaliśmy pasjonujących opowieści o zdobywaniu wiekowych elementów niezbędnych do uruchomienia wspomnianych i innych instalacji. Jak zawsze opowieści o pasjach udzielały się wszystkim i każdy z nas podziwiał zaangażowanie właścicieli i efekt w postaci budzenia do życia wspaniałych wiekowych konstrukcji.
Po wizycie we młynie pojechaliśmy do lasu, złożyć stosowne wyrazy uszanowania ulom Przedstawiciela Stowarzyszenia. W lesie rozdzieliliśmy się i część poszła z Łukaszem oglądać pszczoły, a część ruszyła w las na grzyby zbierając całkiem pokaźne ich ilości. Potem – znów rozdzieliliśmy się i kilkoro z nas pojechała podziwiać Dęba Bartka, który rośnie całkiem niedaleko agroturystyki, w której odbywał się Zjazd. Ów pomnik przyrody i świadek najstarszej polskiej historii robi ogromne wrażenie, a jeszcze większe robi wigor jaki wciąż wykazuje w tym wieku – toż właśnie tego dnia obchodził swoje 1017 urodziny! Oczywiście mamy świadomość, że dąb wspomagany jest olbrzymią ilością rozlicznych „medykamentów” oraz wymyślnymi zabiegami. Ale cóż – w takim wieku wszystko już wolno! W tych okolicznościach życzenia, nie tylko kolejnych stu, ale i tysiąca lat, wydają się po prostu nie na miejscu.
Wieczorem, dzięki dobrej pogodzie mogliśmy chwilę posiedzieć przy grillu i oddawać się dyskusjom oraz żartom. Jak zawsze w niedzielę po śniadaniu zaplanowany był powrót do domów, ale po raz kolejny odczuliśmy, że nasze Zjazdy są zbyt rzadko i zbyt krótkie. Już nie możemy się doczekać wiosny!
The post VI Zjazd Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły” first appeared on Wolne Pszczoły.
]]>